Oldschoolowa nazwa kapeli pisana w staroświeckim stylu. Okładka "nowością" też nie pachnie, no a tytuł tej płyty "Heavy Metal Poison" dopełnia całości. Ale to wszystko okazuje się być tylko przystawką do dania głównego.
Odpalam krążek i... "ojaciepierdziele" - huh... panowie, no bez jaj. To jest 2010 rok (data premiery płyty), a was gdzieś poniosło hen za góry i za lasy. I to tak ze 30 lat. Naprawdę... już pierwszy kawałek "Witchcurse" masakruje. To brzmi jak odpad z debiutu Iron Maiden, czy innego Angelwitch. Masakra... jak ci Grecy ukręcili takie brzmienie w studio? Cała płyta to wycieczka do lat dawnych i zupełnie jawne czerpanie z pierwszych lat NWOBHM. Posłuchajcie takiego "Pay The Price" i spróbujcie uwierzyć, że tam NIE śpiewa Paul Di'Anno. Trudne zadanie. Nawiązań do Żelaznej Dziewicy Anno Domini 1980 jest więcej, wystarczy wspomnieć dwu gitarowe patenty w co drugim kawałku. Generalnie to słucha się tej płyty strasznie. Produkcja jak z piwnicy, instrumenty słychać raz lepiej, a raz gorzej. To żeby było jeszcze śmieszniej muzyka prosta jak budowa cepa, sporo beznadziejnych chórków ("Drinkers From Hell", czy "I Don't Want To Grow Up"), a kompozycje na zasadzie grajmy, coś będzie.
Są też jaskółki w tym całym bałaganie np. taki galopujący "Red Light" daje całkiem sympatycznie radę. W podobnym stylu utrzymany jest kolejny "Heavy Metal Kamikaze" (cóż za wyszukany tytuł, prawda?). I gdy już człowiek nabrał nadziei, że może te pierwsze kawałki to takie wpadki, to niestety już po chwili mamy koszmarek w postaci "Demolition Derby". Gitarki mają nawet fajną galopkę, niestety wokalista przechodzi sam siebie i tak beznadziejnie fałszuje (!!!), iż nie sposób refrenu przesłuchać beż śmiechu. I tak to się powtarza co któryś kawałek. Coś tam chłopaki zagrają fajnego, to za chwilę wokalnie rozwalą jakimś mega pojechanym refrenem, czy krzywą solówka.
Co ciekawe zespół istnieje od 2005 roku, ma na swoim koncie jakieś dema i w Grecji pograli przed niezłymi zespołami, że wspomnę Grim Reaper, Attacker, Praying Mind, Leatherwolf, czy Manila Road. "Heavy Metal Poison" to ich pierwszy studyjny album. Szczerze mówiąc to sam nie wiem jak podejść do tego grania. Kilka kawałków to po prostu sporo bałaganu i słabizna. Są jednak dobre momenty, a nawet bardzo dobre. Wspomniane już powyżej dwa kawałki, no i te pod koniec płyty: "Overcome The Distance", "Hard Rockin' Man In 2010", czy "Rock Unite" to już znacznie lepsze momenty. Muzycy jakby poważniej podchodzą do grania i przynosi to znaczną poprawę jakości. Szkoda, że tych "głupot" wcześnie było za dużo i jakiś taki zły osad gdzieś po drodze się wytrącił
Hmm... gdy zespół gra "na poważnie" i nie próbuje robić "remizy" to wychodzi całkiem zgrabne i nawet przyjemne granie. Ma to swój urok i czar. Niestety te kilka kawałków w których postawiono "na jaja i zabawę" rzutują trochę na całość. Końcówka płyty (4 ostatnie utwory), to najmocniejszy punkt tego wydawnictwa. Tak naprawdę nieporozumienia są tutaj 3 utwory, a reszta na średnim poziomie. "Heavy Metal Poison" to pozycja tylko i wyłącznie dla miłośników wczesnego, surowego i jeszcze bardzo topornego NWOBHM. Początki Maiden, Angelwitch, czy Witchfinder General się kłaniają... ale Witchcurse ze swoim debiutem jest jednak poniżej poziomu tych wspomnianych kapel. Niestety. Momentami zbliżają się do tego grania, ale to jeszcze nie to. Dobra, nie ma sensu dalej rozkładać tego na czynniki pierwsze. Szacunek za granie takiej muzyki i w taki sposób w obecnych latach. Mały minusik za wykonanie, czyli krótko mówiąc: "bardzo dobrze, siadaj trzy".
Piotr "gumbyy" Legieć / [ 17.06.2011 ]
|