Przyznam, olałem sobie ten album. Wyszedł, a ja pomyślałem: szkoda czasu. Nawet do niego nie "zajrzałem". Nasz kultowy Książę Ciemności trochę się męczył ostatnio (nie mylić z innym księciem człapiącym w kapciach po MTV). Z poprzednich czterech płyt wiało przeciętnością. I nawet nie chodzi o to, że Danzig zmienił styl. Niektórzy trawili ten cały industrial w wykonaniu artysty grającego kiedyś "korzenny" metal spod znaku Black Sabbath. Jednak niezależnie od uprawianego stylu, sama wartość muzyczna ostatnich produkcji była po prostu przeciętna. Do tego dochodziła sztuczna aura mistycyzmu i wielkości, jaką wokół siebie roztaczał nasz książę. Jakby chciał powiedzieć: nie będę żartował bo jestem mroczny i nie zadawajcie mi głupich pytań. W połączeniu z kiepską muzyką (i wykonawstwem) robiło się satyrycznie. Trąciło bazarowym "pi-arem". Ale Glenna mamy jednego. Lubimy go z całym bagażem zblazowania i aktorstwa. Pod warunkiem że nagrywa fajne płyty. No i przypadkowo wpadła w moje ręce jakaś mp-trójka zgrana na 320 v0, q0, czyli za głośno. Od razu uspokajam, przesłuchałem tylko raz i poleciałem. Poleciałem późnym wieczorem do "sklepu dla idiotów". Kupiłem oryginał za 65 złotych, ale co tam - w końcu sklep dla idiotów. (Nie wiem, dlaczego płyty są takie drogie - zostawmy to). Ogromna niespodzianka. Król powrócił i zaskoczył. Jak Małysz w Predazzo, jak Widzew z Broendby Kopenhaga, jak Kowalczyk z półbutem. Płyta sama wciąga. Nie trzeba się przymuszać - wsłuchiwać, jak to mówią. Znowu jest duszno i parno. Mamy nastrój przypominający "Until You Call On The Dark", czy "Heart Of The Devil" z najlepszych czasów. Coś wisi w powietrzu, ktoś czai się za naszymi plecami, jest nerwowo, chcemy wiedzieć co wydarzy sie za chwilę. Takie były albumy Danzig kiedyś. A pamiętacie klasyków: "What Is This That Stands Before Me? Figure In Black Which Points At Me". Trzy instrumenty na krzyż a jaki efekt! W dwie godziny to nagrali. Czy tam były komputery, cyfrowa obróbka? No właśnie. Na nowym Danzig jest całkiem podobnie. Powróciły proste formy i prawdziwe brzmienia. Do tego zapadające w pamięć melodie ("On A Wicked Night") przyprawione ciężkimi gitarami ("Hammer Of The Gods"), walcowatym tempem ("Left Hand Rise Above") i psychodelicznym nastrojem (żeby nie było za słodko). Idealne proporcje. Gitary proste i oszczędne, ale jak uderzają to robi się gorąco. Słuchając, czekamy na te riffy z niecierpliwością. A one trafiają w punkt, tak jak chcieliśmy. Jak już zawyją to pamiętamy o nich długo. Kiedyś Slayer nam tak robił. Uff, co za czasy. No i jeszcze wokal. Może nie tak mocarny jak dawniej, ale wciąż wyjątkowy i niepowtarzalny. Znak rozpoznawczy. Tylko głosy charakterystyczne przechodzą do historii: wyjący Dickinson, skrzeczący Mustaine, zaciągający Hetfield, płaczący Ozzy, czy nawet Axl, który jęczał coś przez nos. Przecież to lubimy w metalu. Żeby było dziwacznie. No i padło na Glenna, który znowu przypomniał wszystkim o co w tej muzyce chodzi. Kiedyś wypracował swój własny, niepowtarzalny styl mocno zakorzeniony w klasyce. Intrygował, czarował, szedł pod prąd. Później poleciał za nowymi trendami. Nagrał nu-utwór "Wicked Pussycat", który dopełnił czary goryczy. Teraz mówi nam "sorry" pomyliłem się. I jest dobrze. Obok nowego Exodus i Overkill, najlepszy metalowy album tego roku.
W. Pieczonka / [ 25.09.2010 ]
|