Od kiedy poznałem Defiance kilka lat temu, pokochałem ich muzykę ogromną miłością. Wszystkie dotychczasowe albumy stanowiły dla mnie czołówkę światowego thrash metalu. Wielka była zatem moja radość, gdy okazało się, że po kilkunastu latach niebytu zespół powrócił do świata żywych i ogłosił, że przygotowuje nowy album. Wiele się o tym mówiło, wiele było domysłów, wiele oczekiwań. Wiadomo, że filarem i głównym motorem napędowym Defiance był gitarzysta Doug Harrington, który zmarł w 2006 roku i nie wiadomo było, jak nowe - stare Defiance zabrzmi na nowej płycie i czy będzie mogła się ona równać z poprzednimi płytami. Według mnie, śmiało i z ulgą można powiedzieć, że "The Prophecy" tylko nieznacznie ustępuje najlepszym. Zdania na ten temat są jednak podzielone.
Na krążku, który zespół zadedykował zmarłemu Harringtonowi, znajdujemy jedenaście soczystych, thrashowych kawałków, w tym krótką, instrumentalną miniaturkę. Od samego początku słychać, że musi być dobrze. Jest nowocześnie, współcześnie, rzec by można, że... modnie. Faktycznie, brzmienie mocno przesterowane ze sporą dawką groove i to największy chyba zarzut malkontentów. Oberwało się też Esquivel'owi, który śpiewa tu nieco inaczej, bardziej agresywnie, nieco core'owo i dla niektórych pewnie za mało melodyjnie. Mnie się akurat podoba praktycznie wszystko. Steev wykonał za mikrofonem świetną robotę. Mimo nowoczesnej maniery słychać, że to on i słychać doskonale echa poprzednich albumów. Szkoda, że po nagraniu tej płyty odszedł z zespołu, by skupić się na swoim Skinlab. Zastąpił go niejaki Kevin Albert.
Jeśli chodzi o same kompozycje, to ja nie mam pytań. Praktycznie nie ma słabszych numerów. Każdy jest dopracowany do perfekcji, wymuskany, dopieszczony i wypieszczony. Mnogość pomysłów zachwyca. Nie ma nawet czasu się nudzić, non stop coś się dzieje. Doskonałe riffy gitarowe, kapitalne solówki, bardzo melodyjne, przebojowe, niekiedy wręcz zachwycające. Sporo załamań rytmu i doskonała gra bębniarza, chociaż samo brzmienie perkusji nieco zbyt plastikowe, zbyt płaskie i mechaniczne. Sama gra bez zarzutu, więc jest na czym ucho zaczepić. Po nagraniu płyty obsługujący gary Hernandez również pożegnał się z zespołem, by skupić się na grze w Forbidden. Co do najlepszych numerów, to zdecydowanie "Fuel The Fire" jest najmocniejszym punktem programu. Chyba najbardziej klasyczny numer Defiance na tym krążku. Najbardziej zbliżony do stylu grupy i do wcześniejszych dokonań. Szybki, ze zwolnieniem w refrenie, z solówką pełną fajerwerków i z melodyjnym śpiewem w refrenie jak za dawnych lat. Utwór niemal idealny. Większość trzyma równie wysoki poziom i nie ma się do czego przyczepić, choćby się chciało.
Jak dla mnie "The Prophecy" to jeden z najlepszych albumów ubiegłego roku i już teraz czekam na kolejny. Mam nadzieję, że nie przyjdzie nam czekać na niego kolejne siedemnaście lat. Mam też nadzieję, że na nagranie kolejnego powróci do składu ponownie Steev Esquivel. Tak czy inaczej, powrót Defiance to jedno z ciekawszych wydarzeń na scenie światowego thrash metalu i metalu w ogóle. Doskonały powrót po latach, który udowodnił, że oprócz młodych wilczków, starzy wyjadacze mają jeszcze coś do powiedzenia. "The Prophecy" nie jest najlepszą płytą Defiance, ale jest płytą bardzo dobrą. Ja będę do niej wracał jeszcze wiele razy.
Atrej / [ 30.04.2010 ]
|