Mely to zespół w Polsce zdecydowanie niszowy. Nie pisze się o nim, nie rozmawia na forach, cholernie ciężko jest dopaść u nas jakikolwiek krążek, a o zobaczeniu Austriaków nad Wisłą możemy tylko pomarzyć. No i co z tego? - może ktoś zapytać - są setki tysięcy kapel nieznanych szerszemu gronu polskich odbiorców i nikt nie robi z tego większej tragedii... Wypadałoby się z tym zgodzić, a jednak jest jedno "ale". Niewiele z tych zespołów tak naprawdę na poznanie zasługuje, a jeszcze mniej potrafi grać TAKĄ muzykę jak panowie z Mely.
Już podczas premiery poprzedniego krążka wiedziałem, że rodzi się coś specjalnego. Muzyczny twór dokładnie odpowiadający moim preferencjom. Swoista hybryda kilku ulubionych kapel, zaklęta w jednym, srebrnym krążku. I o ile wówczas, nie był to twór pozbawiony wad, o tyle tym razem - Mely niebezpiecznie zbliżyli się do perfekcji.
Nie sposób dokładnie oddać w słowach ducha muzyki zawartej na "Portrait of a Porcelain Doll", a jednak pokuszę się o stwierdzenie, iż jest to zgrabne połączenie melodyki Green Carnation, anathemowskiej atmosfery oraz struktur, które niektórym kojarzyć się mogą z Toolem. Wszystko to doprawiono nieco doomowym ciężarem i, dla kontrastu, typowo rockowym pazurem. Całość utrzymana jest raczej w wolnych i średnich tempach, więc wielbiciele opętańczych blastów i napierdalania dla szatana, niech lepiej znajdą sobie inny obiekt zainteresowań. Cała reszta może śmiało spróbować.
Mnie z emocjonalnych zawiasów wyrwał już pierwszy kopniak w postaci "Of Doubts and Fears". Spokojny początek, oprawiony doskonałym głosem wokalisty, później lekkie dociążenie, nisko strojone gitary i energetyczny refren. Poezja. I tak będzie już do samego końca. Tutaj piękne, melancholijne fragmenty ("My Addiction") doskonale współgrają z zadziornymi, niesztampowymi refrenami ("Is it cold without Shoes") i nieco ostrzejszymi partiami instrumentalno - wokalnymi ("Maybe Yesterday"). Nie ma w tym jednak ani krzty sztuczności - jak to często bywa w przypadku innych zespołów, kiedy to odnosi się wrażenie doklejania niektórych elementów na siłę. Tutaj wszystko jest przemyślane i umieszczone dokładnie tam gdzie być powinno. I nawet fragmenty przywodzące na myśl grunge ("Don't Wake the Sleeping Dog"), nie wydają się być czymś nie na miejscu.
Uwielbiam takie płyty. Płyty przepełnione emocjami. Emocjami, które leją się z głośników na głowę słuchacza i pozostają w niej bardzo, bardzo długo. Płyty, których atmosfera i klimat bezlitośnie zasysa go, nie pozwalając odetchnąć choćby na chwilę. I wreszcie płyty, na których nie liczy się perfekcja wykonania czy wymuskana produkcja - prawdziwa sztuka powinna być ponad tym. Prawdziwa sztuka trafia nie w uszy, a w serce. Moje od jakiegoś czasu należy do Mely.
Krwawisz / [ 29.10.2009 ]
|