Długo nie mogłem sobie wyrobić zdania o nowym dziecku Trivium. Raz wydawało mi się, że to najlepsze osiągnięcie muzyków z Florydy. Innym razem nie mogłem oprzeć się przekonaniu, że "Shogun" jest dość przeciętny i w połowie krążka zwyczajnie "przełączałem" się na coś innego. Coś trzeba było w tym temacie poradzić, pewnego pięknego dnia siadłem więc wygodnie w fotelu, wziąłem do łapy wszystkie krążki zespołu i "przejechałem" się po dyskografii Trivium dość solidnie. Przyznać muszę, że dawno nie zafundowałem sobie jednego dnia takiej dawki thrashowo-metalcorowej sztuki, a tu jeszcze trzeba napisać kilka słów... no to lecimy.
"Shogun" miał być dla Trivium pewnego rodzaju podsumowaniem kariery i ugruntowaniem wysokiej pozycji, jaką ci młodzianie w krótkim czasie zdobyli. Cóż, ślinił się do Trivium Kerry King, dziennikarze odesłali Metallicę na emeryturę zapowiadając, że oto ekipa z Florydy zajmie ich miejsce. Pół Ameryki codziennie modliło się do plakatu z podobizną Matta Heafy'ego. Słowem, czy się to komuś podobało czy nie, Trivium bez wątpienia zrobili na metalowej scenie niezły bajzel. Po pierwszych przesłuchaniach "Shogun" zaryzykowałbym jednak stwierdzenie, że tak samo szybko jak na szczyt... muzycy spadną na mordę, i to z wielkim hukiem! Na ich szczęście, nowy krążek wcale taki zły nie jest, wprost przeciwnie, zyskuje z każdym przesłuchaniem i to zyskuje bardzo wiele.
Cały problem tej płyty polega na tym, że w przeciwieństwie do "Ascendancy" i "The Crusade" trzeba się z nią trochę pomęczyć. Album nie wchodzi do głowy w takim tempie jak wymienieni wyżej poprzednicy. Tej płycie po prostu trzeba dać czas, a tego w Trivium jeszcze nie było. Dziwna to sprawa, bo przebojów tutaj również mamy sporo, wystarczy wymienić singlowe "Into The Mouth Of Hell We March" czy "Down From The Sky", hiciory jak trzeba! Pies pogrzebany jest w tym, że po dość śpiewnej i prostej "The Crusade" dostaliśmy więcej pokręconych i niekiedy dużo mocniejszych rzeczy. Heafy wrócił do darcia ryja znanego z "Ascendancy" i od razu zrobiło się nieco konkretniej. Zresztą, nie tylko w wokalu słychać różnicę. "Shogun" wydaje się płytą bardziej epicką, wielopłaszczyznową, by nie użyć wyświechtanego zwrotu - progresywną. Progresywną jak na Trivium oczywiście. Przy wspomnianym wyżej zestawieniu wszystkich krążków formacji widać to jak na dłoni.
Trivium nie stoją w miejscu, to trzeba muzykom oddać. Pytanie tylko gdzie obrana na "Shogun" droga ich zaprowadzi? Obserwując reakcje fanów i dziennikarzy można przyjąć, że ludzie albo "Shogun" kochają, albo nienawidzą. Ja daleki jestem od skrajności, bo prawdę mówiąc, to naprawdę bardzo dobra płyta, a że nieco trudniejsza w odbiorze, to należy zapisać muzykom jedynie na plus... A tak na marginesie, czego to się doczekaliśmy, metalcore'owa (jak zwał tak zwał) kapela nagrywa krążek "trudny w odbiorze", to się porobiło...
Krzysiek / [ 02.01.2009 ]
|