Krzyk. Hałas. Panika. Odgłos niszczonych budynków, walących się niczym domki z kart pod naporem jesiennego wiatru. A ponad tym zagłuszający wszystko szum wody, trzask załamujących się fal. Dźwięk życiodajnego żywiołu, który czasem też życie odbiera...
W ten dość apokaliptyczny sposób rozpoczyna się jeden z lepszych albumów, jakie kiedykolwiek stworzono na poletku tak zwanego metalu klimatycznego. Tak, nie boję się użyć tych słów, choć wiem, że wielu z Was puka się teraz wymownie w czoło, starając się pokazać mi co myśli o zawartej wyżej bluźnierczej tezie. Bo przecież jak zespół, który jest w naszym kraju praktycznie nieznany może nagrać płytę godną takiego miana, płytę porównywalną z osiągnięciami klasyków gatunku w postaci chociażby Paradise Lost? Niemożliwe? Posłuchajcie tego krążka, a przekonacie się, jak wiele jest rzeczy, które wciąż mogą nas wszystkich zaskoczyć...
Ale zacznijmy od początku. Zespół On Thorns I Lay pochodzi z Grecji, gdzie istnieje już ponad 14 lat. Jak na razie na swoim koncie ma sześć długogrających płyt, z czego pierwsza została niemal zmiażdżona przez europejską krytykę, a ostatnie cztery to raczej przeciętne, klimatyczne granie pokroju Anathemy czy Katatonii. Generalnie można by więc spisać chłopaków na straty, gdyby nie jeden mały szczegół - płytę numer dwa, czyli właśnie "Oramę". To na niej Grecy osiągnęli szczyt swoich możliwości, tworząc dzieło nieprzeciętne, płytę która zwala z nóg, która niewątpliwie ma w sobie jakąś magię, powodującą, że chcemy do niej wracać bez końca. Aż do utraty tchu...
Cóż takiego jest więc w tej muzyce, że zrobiła ona na mnie tak ogromne wrażenie? Przyznam szczerze, że dość długo się nad tym zastanawiałem. Z pewnością nie jest to bowiem krążek wybitnie oryginalny. Całość zawartej na nim muzyki oparta jest na kontrastach, które przecież z większym, lub mniejszym powodzeniem stosowane są przez wiele innych zespołów o podobnym profilu. I tak, z jednej strony mamy tu głęboki, mocny growling, ciężkie, przybrudzone brzmienie gitar, z drugiej natomiast świetny, charakterystyczny, kobiecy wokal i niezwykle łagodne, klawiszowe pasaże. Na "Oramie" przenika się bijąca z całości harmonia i spokój oraz niemal deathowa brutalność i moc niektórych fragmentów, niezbyt gęsto rozsianych po całej płycie.
Co zatem stanowi o sile tego wydawnictwa? Po pierwsze, finezja. Niebywała wręcz umiejętność Greków do tworzenia ciekawych riffów i pięknych melodii. Cała płyta wręcz przepełniona jest pięknem i swoistym majestatem, a ilość ciekawych, muzycznych rozwiązań przypadająca na minutę, jest tu zdecydowanie ponad przeciętną. Co chwilę zaskakuje nas jakaś niespodziewana gitarowa zagrywka, nieszablonowa praca sekcji rytmicznej, wtrącony gdzieniegdzie sampel, dobra solówka, nagła zmiana rytmu, tempa, itd. Trzeba przyznać, że dużo się na "Oramie" dzieje. Do tego trzeba jeszcze dodać, że wszystkie utwory prezentują mniej więcej podobny, bardzo wysoki poziom. Wszystkich słucha się z takim samym zainteresowaniem i wypiekami na twarzy. Choć jest może kilka, które nieznacznie się wyróżniają. Mam tu na myśli przede wszystkim świetny, spokojny "In Heaven's Island" z pięknym śpiewem wokalistki, szybki, dynamiczny "If I Could Fly" oraz zdecydowanie najlepszy na płycie utwór - "Aura", z połamanymi riffami na początku.
O wyjątkowości "Oramy" stanowi jednak przede wszystkim klimat. Tak sugestywnej i magicznej atmosfery nie słyszałem dotąd na żadnym innym krążku. Panowie z On Thorns I Lay z niespotykaną nigdzie indziej biegłością malują przed nami muzyczne, śródziemnomorskie pejzaże. Pejzaże nieskończenie piękne, baśniowe i magiczne, lecz w swojej skomplikowanej naturze także niepokojąco tajemnicze. W budowaniu wyjątkowego charakteru płyty, oprócz muzyki, ogromną rolę spełniają też teksty, traktujące o upadku mitycznej Atlantydy.
Nie mam wątpliwości, że On Thorns I Lay stworzył dzieło ponadczasowe i niepowtarzalne. Dzieło, które mimo pewnych podobieństw do początkowych płyt Amorphis czy Paradise Lost, zachowało swój własny, unikalny styl. A to, w połączeniu z doskonałym talentem kompozytorskim i nienaganną techniką muzyków, stanowi główny argument przemawiający za przesłuchaniem "Oramy", do czego, mam nadzieję, udało mi się Was przekonać.
Krwawisz / [ 03.01.2007 ]
|