1. Don't Let the Fuckers Get You Down 2. Goblet of Power 3. Dead Lover 4. Eating Grapes with Kevin Sharp 5. Taurus 6. Hunab-Ku 7. White Dagger 8. Grim Jesus 9. Castle of Purity
Po trzech EP'kach i jednym splicie, duńskie trio Katla w końcu uznało, że nadeszła pora na debiutancki album. Mimo że zespół jest stosunkowy młody, to jednak zdążył narobić małego szumu tym swoim brudnym stoner/doom metalem. Wystarczającego, by na jednym z koncertów pojawił się przedstawiciel Napalm Records dzięki któremu "Scandinavian Pain" ukazuje się pod skrzydłami firmy współpracującej z m.in. Accept, Samael, czy Therion. Nieźle.
Czysto teoretycznie pierwszy "długograj" Katla składa się z 9 kompozycji, jednak tak naprawdę mamy tutaj do czynienia z 6 "normalnymi" numerami. "Don't Let the Fuckers Get You Down" należy traktować jako intro oraz potwierdzenie tego, że grupa ma dystans zarówno do siebie, jak i swojej twórczości. To coś co moglibyśmy usłyszeć na jakimś spotkaniu motywacyjnym czy sesji jogi - gdyby była prowadzona przez satanistycznego guru. Zaskakuje i autentycznie śmieszy - zwłaszcza zakończeniem. Takim muzycznym żartem jest także króciutki, punkowy wręcz, budzący skojarzenia z Napalm Death "Eating Grapes with Kevin Sharp". "Hunab-Ku" z kolei jest fascynujący. To interesująca historia przepięknie czytana przez Dale'a Smitha, do której stworzono klimatyczne, cudowne tło bazujące na gitarze Marca. Jedni uznają, że całość pasuje tutaj jak pięść do nosa, a ja chętnie bym usłyszał tę pierwszą, trwającą niemal 12 minut wersję. Te trzy kawałki to jednak swego rodzaju "przerywniki". Na pozostałych utworach tynk sypie się ze ścian, a papier ścierny szoruje po bębenkach usznych.
Na "Scandinavian Pain" jest brudno, jest szorstko, jest hałaśliwie, jest "gruzowato". Zespół wie co i jak chce grać i konsekwentnie się tej swojej formuły trzyma. Ma być ciężki, smolisty doom/stoner/sludge pokroju Dopelord czy Conan. I jest. Choć grupa potrafi też miejscami poflirtować z klimatycznym post-metalem (tutaj kłania się motyw w "Taurus"), czy nawet przyspieszyć do hałaśliwego black'n'rolla ("White Dagger"). Przesterowane, chropowate gitary wygrywają tutaj riffy tak tłuste ("Grim Jesus", "Dead Lover"), że przez kolejny tydzień będziecie nadmiar kalorii spalać na siłowni. Gitara wwierca się w łeb, a sekcja rytmiczna gniecie tak, że aż niekiedy ciężko złapać oddech. Co ważne: nawet jeśli przekroczymy barierę 6 minut, to dana kompozycja nie nudzi - jak zahipnotyzowani bujamy się w rytm tej symfonii zniszczenia. Zespół nie boi się oczywiście wprowadzić nieco orzeźwienia do tego długiego wykładu ze sztuki łamania kości: gdzieś tam pojawią się drobne zmiany rytmu (jak np. w "Goblet of Power" czy "Grim Jesus"), niekiedy na chwilę zastopujemy ("Taurus") czy zaskoczeni zostaniemy ładną melodią. Niby nic wielkiego, a cieszy. Cieszy także pewne zróżnicowane wokalne, ponieważ udzielają się zarówno Rasmus (perkusja), jak i Theis (bas). Wiadomo, będą krzyki, ale jednak miejscami mocne i duszące, a innym razem wręcz blackowe.
"Scandinavian Pain" nie wywraca do góry nogami prawideł rządzących doom/stoner/sludge metalem, choć wpuszcza jednak do niego odrobinę humoru (sprawdźcie w książeczce tekst kazania w "Grim Jesus"). Muzycznie tu nie ma rewolucji. Tu jest po prostu tona gruzu dla fanów tej specyficznej mieszanki. Jeśli lubicie jak ktoś napieprza Was cegłą po głowie, to śmiało wrzucajcie debiut Duńczyków do odtwarzacza. Jest ciężko. Jest głośno. Jest dobrze.