01. The World Upside Down 02. All the Things 03. Look Through the Leaves 04. Gimme Danger 05. Czarne serca 06. Correct Me 07. Black Flag 08. Wish 09. Higher Love 10. Zing 11. Z nieba w niebo
Zespół Cochise widziałem na żywo w 2017 roku. Od tego czasu dyskografia grupy poszerzyła się o trzy wydawnictwa (a licząc najnowszy krążek: cztery) - wydany przez Metal Mind Productions "The World Upside Down" to już więc jej siódma płyta. I jest to płyta robiąca dziwne pierwsze wrażenie. No bo dostajemy niby porządny, rozkładany digi, ale jednak wszystkie grafiki są na nim... rozmazane. Teksty w książeczce (i fotka kapeli) jak żyleta, logosy też, ale tracklista i sama okładka wyglądają jak rozciągnięte z plików niskiej rozdzielczości. I sądząc po zdjęciach z neta, to nie jest wina mojego egzemplarza. Spora wpadka.
Jako że losów Cochise nie śledziłem, to w głowie miałem obraz kapeli, która gra taki southern rock/metal, przypominając trochę mieszankę Alice in Chains z Danzig. I "World Upside Down" troszkę mnie swoim początkiem zaskoczył, gdyż rozbudowany utwór tytułowy bardziej podchodził mi pod Deep Purple. Długa, mieszająca rozmaite stylistyki kompozycja cieszy ucho: ładnie tłucze perkusja, a Małaszyński przyjemnie operuje swoim głosem w części po zmianie rytmu (jak na aktora przystało: trochę tak "teatralnie"). Później już powracamy do znanych "amerykańskich" klimatów. Jest szybki "All the Things", spokojniejszy "Look Through the Leaves" (w którym słychać nutkę bluesa), melodyjny "Gimme Danger" z wokalami a'la wspomniany wcześniej Danzig, czy króciutki (ale przyjemny) "Black Flag". I te kompozycje trzymające się wypracowanego przez lata stylu są w porządku, ale... no właśnie - są "tylko" w porządku. Jest bezpiecznie i brakuje większych zaskoczeń, większego ognia. Nawet Małaszyński nie stara się szarżować, a przecież gdy zamiast normalnie śpiewać zaczyna "grać" podmiot liryczny (jak w kawałku otwierającym płytę), to zaczyna intrygować.
W ogóle szkoda, że nie pociągnięto tych hard rockowych/proto-metalowych patentów nieco dalej, bo słychać wyraźnie, że chłopaki świetnie się w nich bawili. Zamiast pójść za ciosem, to postanowiono wykonać krok w tył (wracając do znanego stylu) i parę... w bok. Singlowy, zaśpiewany po polsku "Czarne serca" może jeszcze jakoś tam pasuje do reszty albumu (a zwłaszcza jego początku), gdyż trochę w nim chłopaki kombinują, a i wokale Pawła w refrenie potrafią być nieco niepokojące. Ostatnie trzy kawałki jednak sprawiają, że drapię się po łysince na czubku głowy. Po przyjemnym "Wish" dostajemy bowiem radiowy, komercyjny "Higher Love", który mogłaby nagrać IRA (i to nie na bardzo dobrym "Ogniu"!). Nie jest to wypadek przy pracy, gdyż następnie mamy równie przebojowy "Zing", przypominający dziecko Breakout z Big Day. I nawet wpada on w ucho, ale do większości materiału pasuje jak kocimiętka do psa a gospelowa końcówka wręcz irytuje. Podobnie zresztą jak "Z nieba w niebo" - łzawa, kiczowata ballada oparta o klawisze. Po co zespołowi grającemu cięższą muzę takie kawałki? Czyżby grupa celowała w rozgłośnie radiowe? A może liczy na obecność w jakiejś komedii romantycznej? Naprawdę nie wiem.
"The World Upside Down" nie jest jakimś wybitnym dziełem. Utwór tytułowy jest intrygujący, ale grupa tego eksperymentu kontynuować nie chce i wraca na znane, spokojniejsze wody. Niektóre southernowe kawałki są w porządku, ale inne gdzieś tam przelatują przez ucho. No i są także i kompozycje kompletnie w moje gusta nie trafiające, jak np. mdły "Z nieba w niebo". Jakby nie patrzeć: worek różności, tudzież pudełko czekoladek. Możecie trafić na coś przyjemnego, rozpływającego się w ustach, ale też i gęba może się Wam wykrzywić. Bo zawsze jest ten ohydny marcepan, którego nikt nie chce.