Niektórzy powiadają, że w muzyce już wszystko zostało wymyślone. Jak więc wyróżnić się z morza grup prezentujących ten sam gatunek czy podgatunek muzyki? Jak osiągnąć sukces? Ktoś powie, że wystarczy po prostu dobrze grać, no ale ile było zespołów które nie przebiły się do mainstreamu pomimo materiału wysokiej jakości? Ktoś inny stwierdzi, że trzeba mieć coś jeszcze w zanadrzu - jakiegoś asa w rękawie. Dla Alien Weaponry jest to wyjątkowo słabo znana na świecie kultura Maorysów. Czy dodanie jej elementów do muzyki pozwoliło stworzyć jedyną w swoim rodzaju mieszankę?
"Tangaroa" to drugi krążek studyjny tej pochodzącej z Nowej Zelandii grupy. Tym razem słuchacze będą musieli zmierzyć z trwającym aż niemal 65 minut materiałem podzielonym na 12 numerów. Dźwięki prezentowane przez Alien Weaponry można wrzucić do ogólnej szuflady z alternatywnym metalem. Gdybyśmy chcieli jednak pokopać głębiej i rozłożyć pracę chłopaków na czynniki pierwsze to usłyszymy tutaj sporo elementów z innych podgatunków. Charakterystyczne riffy którym często towarzyszą nieco połamane rytmy ("Hatupatu", "Blinded", "Buried Underground") przywodzą na myśl djent - zwłaszcza ten od amerykańskiego Born of Osiris. Nie zabraknie także dźwięków spod znaku groove metalu (fragment "Tangaroa" jakby stworzony pod koncerty!), a te bardziej melodyjne partie skręcać będą w rejony metalcore'owe czy nu-metalowe. Jest dość nowocześnie choć na dłuższą metą monotonnie: poza balladą "Unforgiving" mamy same utrzymane w średnich tempach numery. Gdzieś tu mamy jakieś breakdowny i chwilowe przyspieszenia (szkoda, że "Ahi Kā" nie idzie dalej drogą wykręconego riffu!), ale to jednak ciut za mało.
Alien Weaponry ma jednak wspomnianego we wstępie asa w rękawie - choć nie do końca wie jak z niego korzystać. A mowa oczywiście o posypce z charakterystycznego folkloru. Użycie ludowych instrumentów w postaci taonga puoro to jeszcze bardziej ciekawostka niż rzeczywista warstwa muzyczna. Co innego jednak plemienne w swym brzmieniu bębny no i użyty język. Wiele numerów na płycie okraszona została tekstami napisanymi w języku Maorysów które opowiadają historie związane z tym regionem świata (tak - wraz z materiałem dostałem także tłumaczenia na angielski). Krótkie, twarde, wykrzykiwane przez Lewisa de Jonga wyrazy brzmią tutaj niczym jakieś zaklęcia czy inkantacje. Gdy w takim "Tītokowaru" wyruszamy walczyć u boku wodza plemienia to aż czujemy przypływ adrenaliny. Gdy zespół staje w obronie prześladowanych rdzennych mieszkańców ("Ahi Kā"), to mamy ochotę walczyć u jego boku. A fantastyczne, chóralne śpiewy w "Īhenga" brzmią niczym modlitwa nad pięknem Nowej Zelandii.
Ta charakterystyczna otoczka wystarczyłaby do tego by muzyka Alien Weaponry była jedyna w swoim rodzaju. Niestety zespół bał się wykonać tego kroku do przodu: skąpane w maoryskim folklorze kawałki to tylko połowa materiału. Ta lepsza połowa. W pozostałych kompozycjach stawia na język angielski oraz bardziej "uniwersalne" teksty. Wokalista dotyka m.in. problemu niskiej samooceny, radzeniu sobie z niepewnością losu czy nawet wychodzeniu z uzależnienia. Jako że sam język jest bardziej melodyjny to Lewis musiał zmienić sposób śpiewania. Zamiast więc mocnych, pobudzających krzyków otrzymujemy coś co słyszeliśmy milion razy - mocniejsze partie przechodzące później w czyste śpiewy. Ciągle pod względem muzycznym nie jest tutaj źle, no ale jednak po wkroczeniu z wodzem Tītokowaru na wojenną ścieżkę spodziewałem się tego, że napięcie będzie tylko rosnąć. A tutaj po ciekawym "Tangaroa" wkraczamy do rejonu smęcenia o tym jakie to nasze życie potrafi być ciężkie. A o tym już nie raz słyszałem. Wiecie o czym z kolei nigdy nie słyszałem? O chociażby Ngāti Ruanui - i dlatego to właśnie na takich klimatach bym się skupił.
Na "Tangaroa" słychać ogromny potencjał tkwiący w grupie. Potencjał który nie jest jednak w pełni wykorzystany. Zespół próbuje złapać dwie sroki za ogon: z jednej strony mamy zabarwione maoryskim folklorem przypominające Sepulturę ery "Roots" kawałki. Z drugiej: bardziej przyziemne, emocjonalne numery których od biedy spodziewałbym się po Papa Roach. Ogólnie niby nie jest źle, niby ma to ręce i nogi, ale jednak te pierwsze intrygują dużo bardziej - nawet pomimo małej różnorodności i dziwnie brzmiącej perkusji (ktoś tu się zakochał w "St. Anger"?). Na pewno jest co poprawiać na krążku numer trzy.