01. Narcissist's Prayer 02. Emotional Terrorist 03. Lonely Vigil 04. House of Ideas 05. I Feel Nothing When You Cry 06. Unbidden Guest 07. I Return as Chained and Bound to You 08. The Promise 09. Panic Stricken, I Flee 10. Siege Perilous
Thou to formacja która z uporem maniaka idzie pod prąd. Powstała w 2005 roku i od tego czasu regularnie dostarcza trudną w odbiorze i jeszcze trudniejszą do zaszufladkowania muzę. Muzę ciężką, brudną, a miejscami wręcz nieprzyjemną. Zespół nie przejmuje się obecnymi trendami, nie goni za modą, nie patrzy na cyferki i wykresy - robi to co czuje, mając głęboko w poważaniu potencjał komercyjny. Nawet jego dyskografia jest co najmniej niestandardowa, gdyż oprócz pełnych albumów muzycy wypuścili morze EP, splitów, a nawet i pełnych kolaboracji (jak np. z Mizmor czy Emmą Ruth Rundle). Ich najnowszą propozycją jest płyta nosząca tytuł "Umbilical" i... cóż, do radia ten materiał to się nadawać nie będzie.
Opisywanie takiej muzy nie jest rzeczą prostą i przypomina trochę próbę opowiedzenia o filmach Alejandro Jodorowsky'ego. Niby coś tam można napisać, ale ostatecznie i tak trzeba samemu sprawdzić, bo słowa nie oddadzą ich istoty. I podobnie jest z "Umbilical": to rzecz unikatowa, tak niestandardowa, tak zbaczająca z utartych ścieżek, że trzeba ją po prostu usłyszeć. Miesza ona przeróżne gatunki, style, patenty. Niczym brytyjski Conan potrafi zasypać słuchacza toną gruzu ("Narcissist's Prayer"), następnie walnąć w potylicę riffem godnym Crowbar ("Panic Stricken, I Flee"), jak również zaskoczyć partią, którą mógłby stworzyć topiący się luizjańskim bagnie Meshuggah ("House of Ideas"). To jednocześnie brudny sludge/drone, powolny, wysysający powietrze z płuc doom, ale też i hipnotyzujący, cudownie ciągnący się post-metal. Łatwo nie jest, ale nasza uwaga zostaje wynagrodzona. Czy to fantastycznymi popisami KC (ta gitara w końcówce "House of Ideas"!), czy znakomitymi partiami perkusji ("Emotional Terrorist", "I Feel Nothing When You Cry"), jak również i kilkoma zaskakująco melodyjnymi fragmentami ( jak np. w "The Promise").
Łatwo na "Umbilical" nie jest, tym bardziej, że materiał pełny jest także ciekawych zabiegów, jakby mających na celu dodatkowe wywołanie uczucia zagubienia, wyobcowania. No bo jak inaczej wyjaśnić ukryte, wychodzące z tła zaledwie w krótkich fragmentach kobiece wokale czy pojedyncze, trudne do sklasyfikowania dźwięki, pojawiające się dosłownie na parę sekund? To wszystko potęguje ten efekt nieprzyswajalności muzyki, a przecież jeszcze nie zajęliśmy się Bryanem Funckiem! Frontman potrafi w niektórych fragmentach zostać całkowicie przykryty przez instrumenty, stając się niejako częścią hałasu, jak np. w "Unbidden Guest". Dodatkowo na całym "Umbilical" wokalista formacji drze się jakby go żywcem ze skóry obdzierali - jego niemal blackowe, opętańcze krzyki potrafią mrozić krew w żyłach. Niekiedy jest tak ekspresyjny, że aż ciężko zrozumieć poszczególne słowa. Dlatego też warto pochylić się dłużej nad tekstami, choć znów: nie jest to takie proste, jak by się mogło wydawać. Przybierają one bowiem formę strumienia myśli, bez wyraźnego podziału na zwrotki czy refreny - nawet jeśli w samych kawałkach mamy coś na ich kształt.
"Umbilical" wziął mnie całkowicie z zaskoczenia. Dzieło muzyków z Baton Rouge mocno wyróżnia się na tle tych wszystkich podobnie brzmiących krążków, które zalewają ostatnio rynek. Wymaga otwartej głowy, skupienia i dobrego sprzętu, żeby wyłapać te wszystkie dziwne pomysły, które tu upchnięto. Poświęcenie większej uwagi wynagrodzi jednak słuchacza poczuciem dyskomfortu i napadami paniki. Tak, sporo niestandardowych wydawnictw przeszło przez moje ręce, a i tak długo zastanawiałem się po odsłuchu tego krążka, co to do jasnej cholery było. Warto "Umbilical" sprawdzić pamiętając przy tym, że poszczególne jego wersje wyglądają nieco inaczej. I różnią się tracklistą. Bo tak.