01. 93 (The Dawn of an Enigma) 02. Boleskine House 03. The Power of Darkness Is More Than Just a Superstition 04. The Midnight Flower Unfurled 05. The Equinox of the Gods 06. Droppings from the Host of Heaven 07. The Great Beast 08. The Most Powerful Being in the World 09. Chamber of Nightmares 10. Scattered Through the Galaxy Like Grains of Sand 11. Liber XLIV (The Mass of the Phoenix) 12. The Poet 13. Mr. Crowley
Przyznam się do tego, że gdy otrzymałem do recenzji album Dana Brooklyna, to z marszu zaszufladkowałem tego holenderskiego muzyka. Concept-album oparty na pracach Aleistera Crowley'a, wydany w 75 rocznicę śmierci tego mistrza okultyzmu i do tego stworzony głównie przez jedną osobę? Wiadomo, że to będzie jakiś black czy inny mroczny ambient, nie? Co prawda trochę nie pasował mi do tej wizji pełniący rolę gościa Caleb Bingham (ex-Five Finger Death Punch), no ale i tak odpaliłem "The Great Beast" mając w głowie spodziewany obraz całości. Muszę dodawać, że ostatecznie moje oczekiwania wylądowały kilometry od rzeczywistej zawartości?
Klimatyczne intro, w którym dźwięki złowieszczego dzwonu podbijane są niezrozumiałymi szeptami jeszcze nie zdradzało kierunku, w którym zamierzał iść perkusista Athanasia. "Boleskine House" już wątpliwości nie pozostawiał: będzie dynamicznie i nowocześnie. W tym prostym, wpadającym w ucho kawałku wyraźnie odczuwalne są wpływy nie tylko muzyki z końcówką "-core", ale także i industrialu, spod znaku chociażby Roba Zombiego. Zwłaszcza klawisze rodem z horrorów klasy B (niekiedy przypominające theremin) i wykorzystanie archiwalnych nagrań budzi skojarzenia z dziełami Roberta Cummingsa. Później jednak bardziej wyraźna staje się inna inspiracja. Bo choć zarówno chórki, jak i chwytliwe refreny miejscami potrafią nawet zbliżyć muzykę Brooklyna do gotyckiego rocka (refren "The Great Beast" czy zwrotki "Chambers of Nightmares" mogłyby wyjść od The 69 Eyes), to jednak najwięcej na albumie jest... Rammstein.
Na krążku Dana Brooklyna znajdziemy niejeden fragment, przez który przed oczami pojawi nam się najbardziej znany przedstawiciel ruchu Neue Deutsche Härte. "The Equinox of the Gods" może intrygować orientalnym wstępem, ale szybko pojawiają się wokale do złudzenia przypominające te od Tilla Lindemanna. Podobne skojarzenia mamy w zwrotkach utworu tytułowego, a "Liber XLIV (The Mass of the Phoenix)" to już w ogóle takie "Sonne", że aż trzeba zakładać okulary przeciwsłonecznie. Jasne, są to kawałki w ogólnym rozrachunku całkiem fajne, tyle że chciałoby się czegoś bardziej oryginalnego. Dostajemy fascynującą historię ubraną w niezbyt skomplikowaną muzę. Chóry i klawisze budują ciekawy klimat, refreny zostają w głowie, ale czy opowieść o najsłynniejszym szarlatanie XX wieku nie zasługuje na coś więcej niż utwory zbudowane na zasadzie zwrotka-refren-powtórz? Chciałoby się więcej szaleństwa, muzycznych podróży w nieznane, większej ilości solówek, którym towarzyszyłyby niepokojące klawisze (gitarowe popisy pojawiają się tylko w "Chamber of Nightmares" i coverze Ozzy'ego Osbourne'a). Chciałoby się też, by Dan sięgnął po większą ilość środków ekspresji niż głębokie melorecytacje czy krzyki.
"Pierwsze koty za płoty" - można powiedzieć. "The Great Beast" nie zmieni naszego spojrzenia na muzykę. To proste, nieskomplikowane granie - nie idealne, ze sporą ilością rzeczy, które można rozwinąć lub poprawić, ale skłamałbym mówiąc, że niesprawiające frajdy. To nie jest tak, że Dan nagrał zły album - po prostu ten album mógłby (i powinien) być lepszy. Mam nadzieję, że na następnym krążku muzyk pójdzie bardziej swoją własną muzyczną drogą, nie oglądając się aż tak wyraźnie na kolegów z zagranicy. Pierwszy krok był (aż za bardzo) bezpieczny. Ten drugi jest już pewniejszy (muzyk zaczął bowiem dawać intrygujące koncerty) - teraz czas na trzeci!