01. Black Sabbath 02. Fairies Wear Boots 03. Under the Sun / Every Day Comes and Goes 04. After Forever 05. Into the Void 06. Snowblind 07. Band Intros 08. War Pigs 09. Behind the Wall of Sleep 10. Bassically / N.I.B.
CD II:
01. Hand of Doom 02. Supernaut / Sabbath Bloody Sabbath / Megalomania 03. Rat Salad / Drum Solo 04. Iron Man 05. Dirty Women 06. Children of the Grave 07. Paranoid
"Oczywistą oczywistością" będzie stwierdzenie, że Black Sabbath to jeden z najważniejszych (o ile nie najważniejszy!) zespół w historii metalu. W 2011 roku nastąpiła reaktywacja tej legendy i to w jej najsłynniejszym składzie. Niestety kwestie finansowe sprawiły, że perkusista Bill Ward szybko opuścił Osbourne'a, Butlera i Iommiego, a w jego miejsce wskoczył Tommy Clufetos, znany z solowej grupy frontmana. To waśnie z nim w składzie Black Sabbath wydała swoje pożegnalne wydawnictwo, trafnie nazwane "The End".
"The End" zarejestrowano 4 lutego 2017 roku w Birmingham, podczas wielkiego finału pożegnalnej trasy koncertowej. Wydawnictwo doczekało się kilku wersji, natomiast recenzję opieram na tej składającej się z dwóch CD. Całość zapakowano w plastikowy jewelcase, front którego zdobi prosta, ale jednocześnie pasująca do wczesnej dyskografii Black Sabbath okładka. W środku dwa czarne nośniki, śliczna fota zespołu dającego czadu na scenie, no i cudowna książeczka. Ta pełna jest nie tylko fantastycznych zdjęć, ale zawiera także cytaty członków Black Sabbath, jak również i relację piszącego wówczas dla magazynu Rolling Stone Kory'ego Growa. Całość prezentuje się bardzo ładnie i może stanowić przykład tego, jak powinno się wydawać tak ważne wydawnictwa - tu się po prostu nie ma do czego przyczepić! Może w przypadku muzyki będzie można nieco ponarzekać?
Pierwszą płytę otwierają dzwony i odgłosy burzy. Burzy, która nadchodzi szybciej niż się spodziewamy: "Black Sabbath" gniecie słuchacza swoim ciężarem, tylko po to, by następnie dobić go kolejnymi klasykami. Zespół postawił na sprawdzone, przyprószone siwizną kawałki, które wybrzmiewają tutaj jednak przepotężnie. Cóż tu wyczynia zespół! Solówki Tony'ego to miód na uszy ("Into the Void"!), Geezer pięknie przejmuje pałeczkę podczas niektórych popisów czy też podbija partie kolegi (jak np. w "Fairies Wear Boots"). A Clufetos swoją grą tylko dodaje drwa do ognia - nie wiem czy Ward byłby w stanie tak poprowadzić "War Pigs". Nie można też zapomnieć o subtelnej, acz ważnej z punktu widzenia klimatu pracy Adama Wakemana na klawiszach. No i jest też i ON. Tak dobrego Ozzy'ego nie słyszeliśmy od lat, choć oczywiście miejscami metryka wychodzi. W mocniejszej partii "Fairies Wear Boots" brakuje nieco pary, a i w szybkim "After Forever" frontman wypluwa słowa dość niechlujnie. Ogólnie jednak jest zaskakująco dobrze - "War Pigs" to prawdziwe mistrzostwo, a i nawet w refrenie "N.I.B." Osbourne sprawnie pływa po pięciolinii.
Na koncertach takich starszych kapel w pewnym momencie nadchodzi moment, że muzycy muszą trochę odsapnąć - no i na drugiej płycie trafiamy właśnie na takie zabijanie czasu. Po świetnym, ładnie prowadzonym przez sekcję rytmiczną "Hand of Doom" najpierw idzie naładować baterie Ozzy, a w tym czasie pozostali muzycy raczą nas instrumentalną wiązanką złożoną z fragmentów trzech hitów. Niby spoko, ale wolałbym jeden "normalny" kawałek więcej. A jak już Osbourne musiał zejść ze sceny, to można było wykorzystać czas na medley utworów z ery Dio lub Martina (w końcu to ostatnie show Black Sabbath, celebracja historii grupy!). Zaraz po "instrumentalu": kolejny "instrumental" w postaci "Rat Salad", który przechodzi w długaśną solówkę Clufetosa. Muzyk posiada odpowiednie umiejętności, na żywo było to z pewnością pewne urozmaicenie, ale w wersji audio popis szybko zaczyna się dłużyć. Z letargu wyrywa nas ważący tonę "Iron Man", w którym szaleje przede wszystkim Geezer, a następnie zaskakuje rozbudowany "Dirty Women", przejęty pod koniec przez Iommiego. Miazga. Solidny "Children of the Grave" i odegrany niemal "po bożemu""Paranoid" już tylko dopełniają dzieła.
Wersja audio "The End" to znakomita koncertówka, będąca niezłym podsumowaniem kariery brytyjskiej legendy. Kapitalne brzmienie, zespół z zaskakująco dobrej formie - czego chcieć więcej? Chyba tylko jakiegoś hołdu pozostałym wokalistom formacji - w końcu Black Sabbath to nie tylko Ozzy. Można też ponarzekać, że na płycie drugiej wyraźnie siada tempo za sprawą "instrumentali" i perkusyjnej solówki, choć na żywo był to pewnie idealny moment na złapanie oddechu - również dla fanów. Idealnie więc nie jest, ale i tak "The End" to koncertówka, którą w swej kolekcji wypada posiadać.