Po wydaniu debiutanckiego albumu w zespole Anthrax nastąpiły pewne turbulencje. Najpierw legendę thrash metalu po kłótniach z frontmanem opuścił Dan Lilker - jej współzałożyciel. Następnie z ekipą Scotta Iana pożegnał sam wokalista: Neil Turbin. Tego pierwszego zastąpił Frank Bello, który (z małą przerwą) piastuje to stanowisko do dziś. Na wokalu ostatecznie wylądował z kolei Joey Belladonna i... cóż, reszta jest już historią. Historią, która rozpoczęła się fenomenalnym "Spreading the Disease".
"Fistful of Metal" był całkiem udanym krążkiem, ale dopiero drugim albumem Amerykanie wykopali drzwi do czołówki thrash metalu. Na dziewięciu kawałkach (dwa napisane zostały jeszcze z Turbinem i Lilkerem w składzie) mamy prawdziwy festiwal riffów. Niekiedy są one proste i ciężkie (jak w "Lone Justice" czy "Medusa"), ale często trafią się także i partie obłąkańczo rozpędzone ("Gung-Ho" lub "Aftershock"). Jest różnorodnie, tym bardziej, że nierzadko grupa potrafi znienacka w obrębie danej kompozycji zastąpić jedne partie innymi i zmienić rytm, np. na refren czy końcówkę - tutaj warto wyróżnić chociażby ciekawe zakończenie "S.S.C. / Stand or Fall" lub nieco szalony "Gung-Ho". I te zmiany nie brzmią jakby zostały zrobione na siłę - jest naturalnie i czuć tę nieposkromioną radość z grania. Kulminacją niewątpliwych umiejętności kompozytorskich muzyków jest "Armed and Dangerous", który początkowo wydaje się power-balladą, by płynnie przejść w rozpędzony thrash metalowy hymn prowadzony fenomenalnymi partiami gitar. Po prostu coś pięknego!
Do morza riffów wygrywanych na "Spreading the Disease" zastrzeżeń mieć nie można, podobnie zresztą jak do pracy Bello oraz Benante, którzy wykonują swą pracę wręcz wzorowo. Miejscami wysuwają się na chwilę na pierwszy plan (jak np. we wstępie do "The Enemy"), ale nigdy nie próbują odciągnąć naszej uwagi od mięcha. Tylko chwalić można także Belladonnę, który jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Jego mocny, wysoki głos idealnie pasuje do tej muzy, a linie wokalu (i kapitalne refreny) szybko zostają w głowie. Anthrax jest tu niemal u szczytu formy i jeśli miałbym na siłę się do czegoś w muzyce przyczepić, to pokręciłbym nosem tylko na solówki. No bo niby coś tam jest, ale do nucenia się nie nadają. Mamy więcej hałasowania niż grania, a ja wolę bardziej melodyjne popisy. Wolałbym też mniej surowe brzmienie, gdyż niekiedy instrumenty wydają się zbyt głośne (jak gitara akustyczna w "Armed and Dangerous"), a i wokale miejscami gdzieś pływają sobie w tle. Może to wina mojego wydania, a może po prostu ktoś przysnął na stanowisku?
Pomimo tych drobnych mankamentów "Spreading the Disease" jest płytą, która powinna stać na półce każdego szanującego się wielbiciela thrash metalu. To kawał porządnego, bezkompromisowego grania. Jeśli marudzicie, że miast nowojorczyków to Testament lub Overkill powinno zaliczać się do "Wielkiej Czwórki", to puśćcie sobie ten krążek. Zrozumiecie, że ekipa Scotta Iana jest siłą, z którą trzeba się liczyć. I tak, "jest", a nie "była", gdyż z Joey'em w składzie Anthrax wróciło do pierwszej ligi i nie pozwoli się z niej wykopać!