01. Prelude 02. Like A Doll 03. Nemesis 04. Breath 05. Every Time 06. Alhena 07. Golden Lie 08. Lost 09. Awakening 10. Better 11. Trial 12. Enough 13. Epilogue
Zespół Alhena powstał w 2010 roku, a mój pierwszy kontakt z nim nastąpił rok później. To wtedy dostałem do recenzji EP'kę o oczywistym tytule "Alhena". Tamten materiał nawet przypadł mi do gustu, ale później o zespole zrobiło się cicho. No i wreszcie po 8 latach otrzymałem pełnoprawny album do recenzji. To jedziemy.
Na pierwszy rzut ucha - niewiele się zmieniło. Muzycznie to dalej dosyć spokojne nutki, czarowanie dźwiękiem i budowanie tych nastrojowych opowieści. Jednak zmiany były, ale personalne: w składzie jest nowy basista i wokalistka. O ile pierwszy "wtapia się w tłum" (aż odpuszczę sobie żarcik o basistach), to wokal mamy przecież na froncie. Na szczęście głos i umiejętności Marty Bejmy idealnie pasują do tej muzyki. No właśnie muzyka… tutaj wciąż mamy "krainę łagodności", czyli mieszankę metalu, rocka, progresu, art.-rocka, czy wreszcie odrobinę staromodnego gothic. Nie jest to muzyka obecnie na topie (nie była też w momencie wydawania EP'ki), ale muszę przyznać, iż słucham tego albumu z dużą przyjemnością. Co ciekawe aż cztery numery z 2010 roku trafiły na album. To też robi mi robotę, bo gdzieś tam w zakamarkach pamięci te nutki siedzą. A jak wiadomo… cytując klasyka: "Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No… To… Poprzez… No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę".
A bardziej serio - te starsze numery w żaden sposób nie odstają od tych nowszych i to pokazuje dobitnie, że Alhena "gra swoje". Nie jest to muzyka do niedbałego przepuszczenia w odtwarzaczu. Materiał jest dosyć długi, bo trwa ponad godzinę, a na dzisiejsze standardy to niemal wieczność. Do tego wymaga uwagi i pewnego skupienia. Opowieści snują się dosyć wolno, ale opowiadane są dosyć bogato. Mnóstwo w tym graniu przestrzeni, czarowania dźwiękiem i przeróżnych ozdobników. W obrębie jednego kawałka możemy otrzymać dosyć spokojny i mocno liryczny wstęp, następnie opowieść nabiera rumieńców, a później mamy "dramatyczny" finisz z piękną, wyciszającą solówką. I to wszystko w pięciu minutach utworu "Every Time". Całość zaaranżowana wręcz z orkiestrową precyzją i rozmachem. Nie sposób tego słuchać w biegu i będąc skupionym na czymś innym.
Z jednej strony jest to też "wada" tego wydawnictwa, bo nie każdy będzie miał chęć i czas, żeby posłuchać takiego grania w takich warunkach. Ale jak ktoś już da się zaprosić na tę wycieczkę w muzyką malowany świat, to może spędzić bardzo przyjemne chwile z tym albumem. Wiadomo też, że to granie skierowane jest do fanów spokojniejszych dźwięków. Tutaj się powtórzę z recenzji Ep'ki: "najprościej będzie po prostu przyłożyć miarkę od zespołów The Gathering (lata 90-te), Artrosis, czy Batalion d'Amour". To się nie zmieniło i Alhena gra po prostu swoje. I robią to nad wyraz dobrze. Co prawda nie jestem największym fanem takiego grania, ale raz na czas potrzebuję chwili zwolnienia i lekkiego wyciszenia. I w tym momencie takie granie sprawdza się wybornie.