Zespół Hard Rider powstał w 2015 roku i EP-ką o tytule "Hard Rider" z 2019 robi pierwszy poważny krok w swojej historii. Na płytkę trafiło pięć autorskich kompozycji, a całość zamyka się w 25 minutach z małym haczykiem. No i co my tutaj mamy?
Ano mamy (jak każdy się już domyślił) hard rocka osadzonego gdzieś tam w latach dawnych. Czasami mamy flirtowanie z heavy metalem, gdzieś tam pojawia się też bardziej ckliwe, czy też liryczne granie ("Głos"). Ogólnie muzyka jest lekka, łatwa i przyjemna. Doskonale na pewno sprawdza się na żywo, bo ma taki "zabawowy" charakter, no i polskie teksty dopełniają moje wyobrażenie koncertowej zabawy. Jeśli chodzi o same kompozycje, to w zasadzie nie ma do czego się przyczepić. Jest luz, rock'n'roll i sporo swobody. A o to chodzi w takim graniu, prawda?
Oczywiście pojawiają się niedociągnięcia, jak to u debiutantów. Zdecydowanie kuleje produkcja tego materiału. Bębny często gdzieś tam nikną w tle. Pustawo też robi się w momencie jak obie gitary zaczynają grać melodyjki. Najmocniej to wyłazi w utworze "Wojna": chłopaki trochę sobie pograli pod Iron Maiden, ale małą dziurkę pozostawili. To tak pod rozwagę przy następnym montowaniu materiału. Tym bardziej, iż w kończącym EP-kę numerze ładnie ominęli ten problem zagęszczając bębny. Drugą uwagę mam do wokalu - czasami słychać, że są problemy z frazowaniem i następują lekko dziwne przeciągania sylab. A gdzieś tam w utworze "Sen o końcu świata" odniosłem wrażenie, że jest przyśpieszenie, żeby dobrze wejść z instrumentami.
Cóż więcej? W zasadzie wszystko. Słychać, że chłopaki zapał mają, umiejętności też posiadają. Czy starczy wytrwałości? Nie wiem. Choć sami wyglądają na zdeterminowanych, bo we wkładce deklarują, że "powstali w Mordorze, lecz nawet tam nie można ich zniszczyć.. Zespół stworzony przez różnych ludzi, z różnymi gustami ale w jednym celu..". No cóż - zobaczymy. Na pewno trzymam kciuki!