Album "Sleeping Existence" kończy około-ambientową "Trylogię życia i śmierci" Szamota, zapoczątkowaną w marcu 2018 roku przez EP-kę "The House of Dead Mother". Debiut młodego gitarzysty z Prudnika był produkcją na wskroś amatorską i dopiero wydany dwa miesiące później pełny album ("Astral Domina") pokazał, że w takim minimalistycznym graniu może tkwi pewien potencjał. Niestety owy krążek pozostawiał wiele do życzenia pod względem technicznym - czy tym razem Tomasz Pusz poprawił te niedociągnięcia? No i jak rozwinęły się jego umiejętności przez te 8 miesięcy dzielących część drugą od zakończenia "Trilogy of Life & Death"?
"Sleeping Existence" wydane zostało w formie digipaka. Front wydawnictwa zdobi artwork autorstwa Szamota, przedstawiający... cóż, tak naprawdę do końca nie wiadomo co. Mi to przypomina zamarznięty brzeg jeziora, ale interpretacje mogą być różne. Po otwarciu opakowania po prawej stronie znajduje się nośnik CD (z nadrukiem imitującym płytę winylową), a po lewej: maciupka wkładka z tracklistą, klimatycznymi zdjęciami oraz cytatem z kawałka "If You Have Ghost", zmarłego w tym roku Rogera Ericksona. Jest nieźle i szkoda tylko, że przegapiono dość prosty błąd w projektowaniu opakowania: otóż z tyłu mamy ten sam artwork co na froncie, ale odwrócony. Niestety dwa obrazki spotkać się gdzieś musiały i stało się w to najbardziej widocznym miejscu, a mianowicie na brzegu z tytułem krążka (i to na samym środku!). Spora wpadka i aż ciśnie się na usta pytanie: nie można było po prostu rozciągnąć pracy na przód i tył, aby tworzyło to wszystko jedną, spójną całość?
Muzycznie "Sleeping Existence" to najbardziej dojrzała część trylogii. Znajdziemy tutaj zarówno dłuższe, nieco bardziej rozbudowane kompozycje (fantastyczna "AURA I", będąca chyba najlepszym numerem w dorobku Szamota), jak i fajne, króciutkie etiudy (m.in. śliczny "The Nameless"). Tradycyjnie mamy dźwięki płynące zarówno z "akustyka" (m.in. "AURA II", "Rain"), jak i gitary elektrycznej ("Water's Edge" czy "Forgotten Lovers"), ale też i młody muzyk poszerzył na nowej płycie instrumentarium o... pianino. To pojawia się w "Po kres", "Birds" i "The Nameless" i choć może same partie do skomplikowanych nie należą, to jednak wprowadzają troszkę orzeźwienia. Na "Sleeping Existence" Tomek Pusz kombinuje nie tylko z instrumentami, ale również z samym sposobem komponowania. Poprzednie dwa krążki zawierały numery, tworzone głównie przez jedną, w dużej mierze improwizowaną partię gitary, poddaną odpowiedniej obróbce. Tutaj z kolei wszystko jest bardziej przemyślane i wielu kawałkach pojawia się jednocześnie gitara rytmiczna oraz prowadząca (a w takim "Rain" nawet i bas), jak chociażby w "Autumn Aurora", "ŁZA" czy, w bardzo fajnym swoją drogą, "Space Uncontrol".
Niestety, "Sleeping Existence" w kwestiach technicznych powiela największe błędy poprzedniczek, przez co ciężko w pełni cieszyć się twórczym rozwojem młodego muzyka z Prudnika. Znów mamy przeskoki głośności (najbardziej słyszalne pomiędzy piątą a szóstą kompozycją), po raz kolejny uszy gwałcą brzydkie przejścia ("Lost Tape", "Forgotten Lovers" czy druga część "Birds"), szumy oraz bliżej nieokreślone dźwięki (czy w pierwszych "Ptakach" słychać odgłos włączania mikrofonu?). Dodam, że taki "Autumn Aurora" leci tylko przez prawy głośnik, co też jest raczej przeoczeniem, niż celowym zabiegiem artystycznym... Można było takie cuda wybaczyć w EP-ce, która była swego rodzaju eksperymentem, tudzież "zabawą". Można też było na to przymknąć oko na pierwszym pełnym albumie, no bo wiecie - debiut. Ale na trzecim krążku Szamot powinien już się tych błędów ustrzec, zwłaszcza że drugą i trzecią część "Trylogii życia i śmierci" dzieliło tyle miesięcy - był więc czas na poprawki.
"Sleeping Existence" to na pewno najciekawsze solowe dzieło Tomasza "Szamota" Pusza: klimatyczne, ciągle minimalistyczne, ale jednocześnie wyraźnie rozbudowane względem poprzednich wydawnictw. Miejscami melancholijne, smutne i skłaniające do refleksji, gdzie indziej: zaskakująco optymistyczne. Niestety krążek kuleje pod względem technicznym i gdy już w pełni zanurzymy się w dźwięki stworzone przez młodego muzyka, to zaraz jesteśmy brutalnie wyrywani przez np. nagły skok głośności. A w takim poruszającym się po obrzeżach ambientu graniu, zbrodnia jest to największa. I wiem, że już o tym pisałem w obu poprzednich recenzjach, no ale cóż zrobić? Widocznie trzeba to powtarzać aż do skutku.