"Kiedyś to były czasy, dziś nie ma czasów" - powiadają ludzie w Internecie. I choć wydawać by się mogło, że do przeszłości wrócić się nie da, to jednak coraz więcej grup próbuje przywołać muzycznego ducha lat minionych. I to z coraz lepszym skutkiem, czego przykładem może być jedna z gwiazd tegorocznego Open'er Festival, a więc młodziutka amerykańska formacja Greta Van Fleet, która bije obecnie rekordy popularności wśród wielbicieli mocniejszych odmian rocka. Okazuje się jednak, że Europejczycy nie gęsi i podobny zespół mają też u siebie. Cudo to również powstało w 2012 roku (ale w Danii), zowie się Redwolves, a w 2019 roku wypuściło swój pierwszy długogrający krążek, zatytułowany "Future Becomes Past".
Debiutancki album formacji dostępny jest zarówno w wersji fizycznej, jak i cyfrowej (m.in. Bandcamp, Amazon Music, Spotify). Ja do recenzji otrzymałem formę "zerojedynkową", która oprócz samych plików w wysokiej jakości zawiera również okładkę do samodzielnego wydruku (choć już bez tracklisty). W skład "Future Becomes Past" wchodzi osiem kompozycji, trwających razem około 43 minut i które można zamknąć w szufladce z heavy-rockiem, mocno inspirowanym dokonaniami klasyków, z Led Zeppelin na czele. Podobnie jak w przypadku brytyjskiej legendy, tak i u Duńczyków znajdziemy ciężkie gitary czy instrumentalne odjazdy. Nie zapomniano jednak przy tym również o wpadających w ucho melodiach, a całości nadano charakterystyczne retro-brzmienie, dzięki czemu krążek brzmi jakby po latach odnaleziono go na jakimś zakurzonym strychu.
"Future Becomes Past" można pod względem muzycznym podzielić na dwie części. Pierwsze cztery kawałki posiadają standardową strukturę i pokazują talent muzyków w tych bardziej przebojowych numerach. Mamy świetne riffy (kapitalny "Rigid Generation" czy przypominający "The Beast" Europe - "The Abyss"), kapitalną pracę sekcji rytmicznej (perkusista swoją grą przypomina młodego Billa Warda). Oraz solówki, nad którymi można się tylko rozpływać - a wszystko to spięte wysokimi wokalami Rasmusa Cundella. Zaraz jednak po skocznym "Fenris" zespół zaczyna dryfować w stronę bardziej rozbudowanych, niemal psychodelicznych, post-rockowych lądów. Długie i powoli rozkręcające się "The Pioneer" oraz "Voyagers" wciągają bez reszty oraz posiadają bardzo ciekawe sekcje instrumentalne, jakby stworzone po to, aby improwizować podczas nich na żywo. W "Farthest from Heaven" jeszcze bardziej pobawiono się oczekiwaniami słuchaczy, czego efektem jest jeden z najbardziej zaskakujących (i najlepszych!) utworów na płycie. Kasper Rebien wali tutaj w bębny niczym oszalały automat. Album zamyka prawie siedmiominutowy "Temple of Dreams": początkowo mocny, rockowy numer, później - wwiercający się w mózg genialną gitarą i miażdżącymi wszystko klawiszami*. Cudo!
Ekipie z Kopenhagi udało się stworzyć album, którego słuchanie to czysta przyjemność. Kapitalne kompozycje, w których swój kunszt pokazuje każdy z muzyków, bardzo dobre, przypominające barwą Roberta Planta, wokale, no i to intrygujące brzmienie, cofające nas do różowych lat 70-tych... Czego chcieć więcej? Wziąłem ostatnio "Future Becomes Past" w długą podróż i po czterech godzinach katowania w kółko tegoż krążka usłyszałem od siedzącej obok mnie osoby nie żebym w końcu zmienił płytę, tylko: "Tomek, co to za zajebisty zespół?". Ano, Redwolves właśnie. Zapamiętajcie tę nazwę.
* po kontakcie z zespołem okazało się, że ta partia brzmiąca niczym organy Hammonda to w rzeczywistości... gitara Simona!