Pierwszego marca odbyła się premiera najnowszego wydawnictwa, działającego od 2003 roku, zespołu Venflon. Z muzyką warszawiaków jakoś nigdy wcześniej za bardzo do czynienia nie miałem: ot, swego czasu mignęli mi tylko chłopaki w polsatowskim show "Must Be the Music", gdzie dotarli do półfinału. Dodam, że nawet mi się wówczas ich muza za bardzo nie podobała. I oto do moich rąk trafił on: pięknie wydany, utrzymany w mrocznych barwach digipak, okładki którego pozazdrościliby metalowcy z A Pale Horse Named Death. W środku teksty wyciągane z kopertowego frontu (nie lubię czegoś takiego, no ale cóż począć?) i jeszcze bardziej niepokojąca wersja artworka, z czerwonymi gałęziami wychodzącymi z żeber i oczodołów gnijącego konia... Za projekt graficzny odpowiada Łukasz Pach i odwalił on taką robotę, że od razu włożyłem nośnik do odtwarzacza, ażeby przekonać się, czy muza na nim zawarta będzie równie dobra co jego opakowanie.
Przytomność odzyskałem pół godziny później... Venflon od razu zaskakuje słuchacza kopem w ryj, ukrytym pod postacią kapitalnego, mocnego riffu utworu tytułowego. Do tego fantastyczny, melodyjny refren ze świetną pracą gitar i mamy jeden z najlepszych "otwieraczy" z jakimi miałem do czynienia w ostatnich kilku miesiącach. A dalej wcale nie jest gorzej! Warszawiacy dostarczają mocną mieszankę hard rocka, grunge'u oraz metalu, przypominając tym samym Illusion czy Proletaryat ze swoich nowszych odsłon. Pod względem jakości ich praca w ogóle nie odstaje od propozycji bardziej doświadczonych kolegów. Gdy ma być ciężko, muza gniecie tak, że aż kości trzaskają (genialna praca gitar w "Pryzmacie" czy "Początku"). Ale też artyści potrafią od czasu do czasu zwolnić, by zaprezentować nam swoje bardziej melancholijne oblicze, jak chociażby w "Iluzjanie" (tam uszy pieści m.in. fajna, emocjonalna solówka). W przypadku kompozycji utrzymanych w średnim tempie da się co prawda zauważyć pewien schemat według którego były one tworzone, ale mimo to o nudzie mowy być nie może. Nawet po kilkunastokrotnym odsłuchu płyty.
Duża w tym zasługa wokalisty grupy, Macieja Ornocha, którego zróżnicowane wokale są jednym z najjaśniejszych punktów omawianego wydawnictwa. Jego wściekłe krzyki nie raz przyprawią słuchacza o gęsią skórkę (końcówka "Pryzmatu" to prawdziwe mistrzostwo świata, a i refren "Początku" - miazga!), ale też i w czystych partiach radzi sobie naprawdę dobrze. Barwą i sposobem śpiewania w tych bardziej stonowanych fragmentach "Czerni" (m.in. zwrotki w "W obliczu końca" czy "Jeden") przypomina mi Piotra Roguckiego z początków Comy, gdy jeszcze głos popularnego wokalisty nie był tak zmanieryzowany. Kapitalnie udaje mu się oddać emocje, które towarzyszą bohaterom stworzonych przez niego, niekiedy wyjątkowo mocnych ("by nie widzieć jak umierasz / wykułem żywcem oczy swe"), tekstów. Emocje głównie negatywne, związane z "czernią", którą posiada wewnątrz każdy z nas; która potrafi narobić wiele szkód, ale jednocześnie, ujarzmiona, może też się okazać potężną bronią.
"Czerń" to propozycja krótka (niecałe 30 minut), ale jednocześnie szalenie dopracowana. Na płycie nie uświadczymy żadnego słabego utworu, nie usłyszmy potknięcia któregokolwiek z muzyków. Świetne riffy, fajna praca basu ("Jeden"!), niezgorsza perkusji ("Pryzmat"), ładne brzmienie, a do tego wpadające w ucho, kapitalnie zaśpiewane teksty. Jasne, po takiej dawce konkretnej muzy chciałoby się więcej niż sześć kawałków, z drugiej jednak - "Czerń" w takiej krótkiej formie działa i sprawia, że chce się do niej wracać. A jeden słabszy numer wystarczyłby, ażeby ten stan rzeczy zmienić... Osobiście gorąco polecam zapoznać się z najnowszym dziełem warszawiaków (zwłaszcza ze ślicznie wydaną wersją fizyczną krążka), nawet jeśli wcześniej od ich twórczości boleśnie się odbiliście.