01. 666 kHz 02. Black Light 03. The Oath 04. Cutter's Lullaby 05. Reveries 06. Perfect Lies 07. Unraveling The Darkness 08. Of The Lower World 09. Sounds From The Void
Dirtred... czy ta nazwa coś Wam mówi? Dla mnie do niedawna też była zupełnie obca. A więc jest w Krakowie zespół Drown My Day, który koneserzy deathcore znają doskonale. W tej kapeli na gitarze gra Sławomir Wojtas, a to jest właśnie jego projekt (zespół?). W dorobku zespołu są dwie EP'ki, których zupełnie nie znam, a w 2018 roku pojawiła się pełnoprawna płyta. To tyle jeśli chodzi o otoczkę. Odpalamy CD i słuchamy cóż tam w trawie... hmm... radio piszczy.
Zaskoczeni? Nie dziwie się, bo pisze chłop o odpalaniu CD, a po chwili wyskakuje z radiem. To już wyjaśniam - album "Transmissions From Below" oparty jest na pomyśle (koncept to chyba za duże słowo) "przelatywania" po radiowej skali i wyszukiwania co smaczniejszych kąsków. Zaczynamy od radiowych pisków i odnajdujemy jakieś staroświeckie nagranie. Lecimy dalej i w końcu mamy częstotliwość "666 kH" i tutaj zaczyna się sypanie gruzu. Cóż, nie będę ukrywał, że muzycznie to nie jest moja bajka. A o co chodzi?
Muzycznie mamy tutaj coś co sam zespół nazywa "metalem alternatywnym". W sumie niewiele to i tak znaczy. Wiadomo, że będzie nowocześnie (co niezbyt mi siedzi), ponadto sporo groove, jakieś naleciałości "core" też znajduję (kolejny mój niefart), a do tego gdzieś tam jakieś nu-metalowe dżwięki się trafiają. Szczerze? Nie mój muzyczny świat. Pierwsze cztery numery są dosyć podobne do siebie i gniotą dosyć solidnie, a ja zaczynam się czuć tym zmęczony...
Fajnie za to siedzi piąteczka, czyli "Reveries" - instrumentalna jazda przez cztery minuty. Dosyć spokojny i delikatny numer, wprowadzający miłą odmianę od wcześniejszych tłustych riffów. Kolejny, czyli "Perfect Lies" też zaskakuje spokojnymi wokalami i fajnie chodzącą gitarą w tle. To nie koniec niespodzianek, bo już następny numer brzmi bardzo... stonerowo! Tak, tak, mamy południowy klimacik i zupełnie luzackie granie. I ta solówka na totalnym wyluzowaniu. Mało? To jeszcze mamy miniaturkę na basie. Zapomnijcie o growlach i riffach w sosie groove. Cholera... co się dzieje z ta płytą? Od połowy taka odmiana? Strach się bać co będzie dalej...
No i wiecie co? Dalej mamy odjazdów ciąg dalszy. "Of The Lower World" zwalnia dosyć mocno, pojawia się świetny riff i instrumentalnie (chwilami) zjeżdżamy do klasycznie rozumianego heavy metalu. Wokalista przeciąga swoje wokale i gdyby śpiewał melodyjnie to zaskoczenie byłoby pełne. Cóż... pozostał nam numer ostatni o tytule "Sounds From The Void". Delikatnie melodyjna gitara i prawie melodyjne zwrotki (!). Najspokojniejszy numer na tej płycie (pomijając instrumentalny "Reveries"). Kończymy oczywiście odgłosami przeszukiwanego radiowego pasma i ponownie trafiamy na jakieś archaiczne nagranie. W klimacie podobne do tego z początku płyty. No i teraz pojawia się pytanie - co tutaj do cholery się odwaliło?
Zaczęliśmy jak pamiętacie od nowoczesności i nu/core dźwięków. Pierwsze cztery numery zupełnie nie dla mnie. A końcówka taka przyjemna. No może z tą samą przyjemnością to zbyt wiele, ale jednak. Ciekawy pomysł z takim coraz bardziej lżejszym graniem. Co prawda może to trochę przeszkadzać, bo tak do końca nie wiadomo dla kogo jest ta muza. Z drugiej strony nie słucha się płyt dla szufladek. A Dirtred pokazuje, że można sobie spokojnie pływać po różnych gatunkach i mieć z tego sporo (jak sądzę) frajdy. Muzycznie jest ciekawie, choć to nie do końca mój świat. Instrumentalnie przyzwoicie (fajne sola!), a wokalnie? Tutaj to najmniej zachwytów z mojej strony. Proste linie wokalne, bez większego kombinowania. W tych pierwszych numerach to jeszcze siedzi, im dalej i lżej, tym bardziej to gryzie. Brzmieniowo też słychać, że nagrywane w warunkach polowych. Trochę szkoda, bo lepsze brzmienie może poprawiłoby odbiór całości. Generalnie wstydu nie ma i na pewno jest ciekawie.