Jejku, który to już dzień Mystic Festival? Drugi oficjalny? Trzeci? Już się gubię. W każdym bądź razie przybyłem nieco szybciej, by przy vaderowskich artefaktach nagrać... coś specjalnego. Ale o tym na razie ciiii... Głośno nie trzeba było być na Heave Blood & Die, a później na Stray from the Path, który ze sceny zapowiedział... zakończenie kariery. Przed Green Lung jeszcze lata grania i dobrze: to był bardzo przyjemny, nieco okultystyczny stoner/heavy podlany brytyjskim folkiem. Miło. Hatebreed na Park Stage nie wzięło jeńców: mocno, dynamicznie, a publika miała okazję pobawić się "Kulą Śmierci". Tuż przed Jinjer niebo się otworzyło i lunęło tak, że można się było utopić. Po tym kilkuminutowym, deszczowym tsunami troszeczkę się uspokoiło - choć oczywiście dalej mocno padało. Fani nie pouciekali i świetnie się bawili wraz ze zjawiskową Tatianą. Na Park Stage z kolei Kolorowe Kredki promujące najnowszy, całkiem przyjemny album. Były klasyki, były nowości, było szczekanie Daniego - wszystko to, czego można się było spodziewać. Na Main z kolei mocno progresywnie. I deathowo. Opeth wrócił do mocniejszego grania i znalazło to swoje odbicie w setliście. Były klasyki progresywnego death metalu, były też i cudownie niezdarne pogadanki Mikaela z publiką. Ten gość jest z innej planety.
Na W.A.S.P. takie oblężenie, że nie można było się ruszyć. Były klasyki nad klasykami, było też i... mnóstwo wokali z taśmy. Gwiazdą dnia był jednak niewątpliwie King Diamond. Przepiękna oprawa (co za scena!), przemyślane pod względem fabuły show, no i oczywiście ta muzyka! Czy raczej powinienem napisać: MUZYKA. Król w genialnej formie, a do tego fenomenalny zespół złożony z nie mniej legendarnych muzyków. Cóż to była za uczta! Na tym koncercie bawił się David Vincent, cały Opeth, a nawet dało się zauważyć headbangującego Bobby'ego Lieblinga. Ogień. Na koniec postanowiłem zawitać do B90, by po raz trzeci zobaczyć inną legendę. Arthur Brown zazębiał się z Diamondem więc spodziewałem się, że ledwie liznę set brytyjskiej ikony psychodelicznego rocka. A tu okazało się, że muzyk rozgościł się w Gdańsku na dobre. Koncert miał się skończyć o 1:10, a Brown niemal zamknął fest: o 1:25. 82 lata, wokal całkowicie na żywo, no i głowa ciągle pełna pomysłów. Dziesięciominutowa wersja "Time Captives" rozsadziła mi mózg. Nie wiem kto wpadł na pomysł, by zacząć wyciągać artystę na stricte metalowe festy, ale był pieprzonym geniuszem.

Dodał: Gumbyy [ 07-06-2025 | 11:49 ]