Jak by się człowiek dobrze przypatrzył dyskografii Księcia Ciemności, to by doszedł do zaskakującego wniosku, że "Live at Budokan" to jego pierwsze i jednocześnie ostatnie klasyczne DVD. Wszelkie inne tego typu wydawnictwa to po prostu odświeżony materiał oryginalnie pamiętający czasy VHS, a "Memoirs of a Madman" to tylko (albo aż) pokaźny zestaw teledysków oraz utworów w wersjach na żywo, ale pochodzących z różnych okresów działalności Ozzy'ego Osbourne'a. Tak, nie ma innego, podobnego koncertu jak ten z Japonii. Tylko dlaczego?
Koncert w legendarnej tokijskiej hali zarejestrowano 15 lutego 2002 roku podczas trasy promującej krążek "Down to Earth". I choć zaawansowane równania matematyczne twierdzą, że Ozzy miał wówczas zaledwie 53 lata, to ja śmiem się z Królową Nauk nie zgodzić. Były wokalista Black Sabbath wygląda, zachowuje się i śpiewa jakby miał co najmniej 83. Lata spędzone na piciu i ćpaniu sprawiły, że legenda metalu jest tutaj cieniem samego siebie: porusza się niczym Urko z "Planety Małp", a jak podskakuje (!), to aż człowiekowi serce staje, czy się przypadkiem bidulek nie połamie. Wokalnie też jest mocno średnio. Bo choć są numery, które wypadają całkiem znośnie (wzruszający "Mama, I'm Coming Home", ciężki "Gets Me Through"), to jednak widać wyraźnie, że forma już nie ta. Brakuje w jego głosie mocy i nic dziwnego, że po wymęczonym "Suicide Solution" zszedł na przerwę, oddając parę minut Zakkowi Wylde'owi. Tyle dobrego, że show gitarzysty całkiem niezłe (choć jednak ciut za długie), a Ozzy rzeczywiście na "No More Tears" powrócił jakby z większą ilością tlenu w organizmie (którego znów zaczęło brakować na "Bark at the Moon").
Osbourne to zarówno największe przekleństwo tego wydawnictwa, jak i jego największe błogosławieństwo. Jest on tutaj słabym wokalistą, ale jednocześnie świetnym frontmanem. Co chwilę zachęca Japończyków do zabawy - a ci dosłownie jedzą mu z ręki. Budokan płonie: wspólne śpiewy, tańce, poklaskiwania trwają od początku do końca - bawią się zarówno metalowcy w skórach, jak i panowie w garniturach (!). Ozzy cały czas pilnuje, by nikt nie stał w miejscu. Sam czysto muzycznie jednak nie dałby rady tego show pociągnąć i dobrze, że obwarował się kapitalnymi muzykami. To oni są wyciągają "Live at Budokan" z otchłani, to na nich chce się patrzeć, to ich partii chce się słuchać. Roberta Trujillo (późniejszy członek Metalliki) rozsadza energia, Mike Bordin (Faith No More) w takim "I Don't Know" czy "I Don't Want to Change the World" wyczynia cuda na perkusji, a Zakk... jest dziki. Tak, gra inaczej niż Randy, a i nawet solówkę "Paranoid" zrobił po swojemu. Gra bardziej brudno, southernowo ("Junkie" to w ogóle coś rodem z Black Label Society), ale jak się nakręci, to klękajcie narody. Solówka w "Mr. Crowley" wypala oczy, gra za plecami czy szarpanie strun zębami autentycznie bawi, a początek "Crazy Train" w jego wykonaniu po prostu urywa jajca. Cóż za zespół Ozzy tutaj złożył!
"Live at Budokan" to fenomenalny zespół i świetnie uchwycona żywiołowość japońskiej publiczności (znakomity montaż!). Nawet setlista jest w porządku, gdyż oprócz "tych samych kawałków" mamy również coś z nowego albumu - a to zawsze jakaś różnorodność (nawet jeśli "That I Never Had" średni). Tyle że ten Ozzy jakiś taki ledwo żywy, jakby po 15 wylewach. Przestaję się dziwić, że po tym DVD całkowicie odpuścił koncerty w formie wideo - bo w sumie po co pokazywać się w takim stanie? Jak Black Sabbath doprowadziło go do porządku podczas trasy "The End", to ja nie wiem. Jakaś czarna magia chyba.
Tracklista: 01. I Don't Know 02. That I Never Had 03. Believer 04. Junkie 05. Mr. Crowley 06. Gets Me Through 07. Suicide Solution 08. No More Tears 09. I Don't Want to Change the World 10. Road to Nowhere 11. Crazy Train 12. Mama, I'm Coming Home 13. Bark at the Moon 14. Paranoid (Black Sabbath cover)
Premiera: 25 czerwca 2002 roku. Wydawca: SMV Enterprises / Sony Music.