Właściwie to, po ja piszę ten wstęp? Przecież jest on zupełnie zbędny. Kto nie zna tego jednego z najlepszych wokalistów w historii metalu, człowieka-legendy, muzyka, który przyczynił się do wydania wielu genialnych płyt, bez którego heavy-metal naprawdę wiele by tracił. Wiedzieć o Robie powinien każdy znający takie hymny jak "Metal Gods", "Screaming For Vengeance" czy "Hard As Iron". Ja sam zaliczam się do grona miłośników muzyki Priest, a co za tym idzie, także i Halforda. Niektórzy mówią, że Rob byłby nikim bez Tiptona i spółki (czyli Judas Priest), otóż o tym, że trafił do Priest zadecydował przypadek...
Cofnijmy się na jakiś czas do przeszłości, powiedzmy do roku 1973, Birmingham w Anglii. Tam właśnie z rodzicami i siostrą mieszka sobie niejaki Robert Halford, 22-letni fan Black Sabbath (data urodzin Roba jest chyba znana, przypomnę tylko że przyszedł on na świat 25 sierpnia 1951). Poza tym, że śpiewał w lokalnym zespole rockowym Hiroshima, pracował także w teatrze, ale nie jako aktor, lecz spec od oświetlenia. Jak wiadomo w tym czasie w Birmingham, jak i w innych większych miastach Wielkiej Brytanii, istniało wiele "garażowych" bandów czerpiących swoją inspirację z muzyki Led Zeppelin czy też Black Sabbath. Obok Hiroshimy Halforda istniała wtedy także mało znana grupa o nazwie Judas Priest (nazwa została zaczerpnięta z tekstu piosenki Boba Dylana). Basista tej grupy, Ian Hill spotykał się wówczas z siostrą Roba. Pewnego razu, gdy Hill przebywał w domu Halfordów usłyszał tam Roba, który, jak to miał w zwyczaju śpiewał sobie przy radiu znane kawałki. Ponoć głos młodego Halforda miał zrobić ogromne wrażenie na basiście Priest. I tak po konsultacji z resztą grupy oraz ponownych przesłuchaniach, Rob Halford stał się członkiem zespołu Judas Priest. Trzeba wiedzieć, że na krótko przed przybyciem Halforda do kapeli Hilla, odszedł z niej wokalista Al Atkins, dziś postać nieznana, był kimś jak Paul Di'Anno w Iron Maiden - czyli nie opierał się pokusom życia (żył w myśl starej rock'n'rollowej zasady), a także wykorzystywał fakt bycia w zespole, aby pomóc sobie w dalszej karierze. To tyle o Atkinsie. Oczywiście Rob wokalnie bił na głowę Ala, a zaraz po jego przybyciu do Judasów zespół podpisał kontrakt z wytwórnią Gull Records (na początku działalności kapeli, jej menedżerem był znany gitarzysta Tony Iommi). Dzięki umowie z firmą Gull, Priest weszli do studio nagraniowego. Trzon Priest wyglądał następująco: Rob Halford - wokal, Ian Hill - bas, Glenn Tipton i K.K. Downing - gitary, do nich dochodził też perkusista John Ellis. Na początku grupa koncertowała u boku m.in. Thin Lizzy i Bugdie po brytyjskich klubach, wykonując głównie covery (Jimi'ego Hendrixa, znalazła się także perełka zwana "Diamond And Rust" Joan Baez - dziś już klasyk Priest). Niecały roczek potem Judasi wydali swój pierwszy krążek w historia. Oto dnia 6 września 1974 r. światło dzienne ujrzała płyta "Rocka Rolla". Owszem, muzyka zaprezentowana na debiutanckim albumie odbiegała od metalu, był to prostu hard rock a'la Black Sabbath, Led Zeppelin czy Thin Lizzy - czyli grupy cieszące się wtedy ogromną popularnością. Już na pierwszej płycie Rob pokazał swoje niezwykłe możliwości wokalne.
Po wydaniu "Rocka Rolla", Halford i spółka rozpoczęli trasę koncertową po Wielkiej Brytanii. Kolejna płyta została wydana w 1976 r. Było to "Sad Wings Of Destiny". Judas Priest nie grało już rocka, ale można rzec - metal. Z tego albumu pochodzą takie klasyki jak: "The Ripper", "Tyrant" czy "Genocide" wykonywane obecnie na koncertach zarówno przez Priest jak i grupę Roba Halforda (chyba oprócz "Rippera"). W roku 1977 Judas Priest ruszyło na swoje pierwsze tournee za granicę odwiedzając m.in. Stany, Niemcy, Finlandię. Ponadto w 1979 r. grupa wydaje swój pierwszy album koncertowy, kultowe już dziś wydawnictwo "Unleashed In The East" zawierające zapis koncertu z Japonii.
Już po koniec lat siedemdziesiątych zaczął się krystalizować image zespołu. To Rob Halford, występujący na koncertach w skórzanych wdziankach obładowanych ćwiekami, łańcuchami itp. wprowadził ten cały trend łącząc go z muzyką metalową. Dzięki niemu właśnie powstał stereotyp metalowca w skórzanej kurtce i obcisłych spodniach. Potem przejęli go blackmetalowcy. Dziś już żadną tajemnicą jest to, że Rob zaczerpnął ten cały stuff od... gejów, a także iż dziś sam się do nich zalicza (często przecież fotografował się naćwiekowanych i obcisłych ubraniach, nierzadko też z pejczem). Lata osiemdziesiąte staną się kulminacyjnym momentem, podczas którego na dobre ukształtuje się wizerunek Roba i Judasów. Oto przecież nie odłącznym punktem koncertów Brytyjczyków był wjazd Halforda na Harleyu Davidsonie. Na albumach koncertowych często słyszymy odgłos silnika - jednak całe to przedstawienie należało tylko do spektaklów Priest (następca Roba w JP - Ripper Owens także postanowił pojeździć motorkiem po scenie...). Rob zapytany oto, czy podczas promocji solowych krążków także ma zamiar wjeżdżać na scenę na motocyklu i nosić łańcuchy, odpowiada: "Nie, nic z tych rzeczy, to należy tylko do Priest i tylko dla tego zespołu zostało stworzone. Nie mogę wjeżdżać na Harleyu na scenę, bo to jest zastrzeżone dla Priest, ale będę ubierał się w skóry, bo one są częścią mnie i metalu." Mniejsza już z tym, iż okładka "Resurrection" przedstawia Roba na Harleyu...
Tak dobrnęliśmy do roku 1980. Podczas gdy grupa niejakiego Steve'a Harrisa, Iron Maiden wydaje swój pierwszy album długogrający, Judas Priest wydaje już swój szósty. "British Steel" - bo taki jest tytuł nowej płyty Roba i spółki - odnosi niesamowity sukces. Grupa wyrusza w trasę koncertową po Europie, razem ze wspomnianym Iron Maiden w roli supportera, i Stanach, gra na festiwalu w Donnington obok Saxon, Rainbow i Scorpionsów. Sama płyta "British Steel" jest rewelacyjna - najlepsza, wg mnie, z dotychczasowych krążków Priest, może dlatego, że w zasadzie każdy z dziewięciu kawałków to prawdziwy hit - koncertowy killer. Takie klasyki jak "Breaking The Law" (ze świetnym klipem doń nakręconym), "Living After Midnight", "Grinder", "The Rage" - tylko część jakże wspaniałej płyty. Niedziwne, że Judasi wciąż pozyskiwali nowych fanów i stawali się coraz to bardziej popularni. W roku 1982 doszło do wydania także świetnego albumu "Screaming For Vengeance" - którego wizytówką stał się nie tylko wspaniały wokal Roba Halforda, ale także gitarowe popisy duetu gitarzystów Tipton-Downing, przepiękne, rozbudowane sola - sprawiło to, że longplay z '82 r. bije "British Steel". Ach... nie wspomniałem jeszcze o jednej rzeczy. Mianowicie na "Brytyjskiej Stali" znajduje się taki utwór "Metal Gods", nieśmiertelny hymn. Od tamtej pory to właśnie określenie przywarło do muzyków Priest - jak ulał. Rob Halford - Metal God, jak najbardziej zasłużenie!
Pamiętacie płytę "Stained Class" z 1978 r.? Niestety, w nie zbyt przyjemnych okolicznościach muzycy oraz fani Judas w 1985 r. musieli wrócić pamięcią do kultowego nagrania z lat siedemdziesiątych. Oto właśnie w '85 dochodzi tragicznego zdarzenia: dwóch nastolatków, James Vance i Raymond Balknap wysłuchawszy albumu "Stained Class" postanowili odebrać sobie życie strzałem w twarz z pistoletu. Balknap zginął, natomiast Vance przeżył - twarz jego zaś uległa oszpeceniu. Ponoć do samobójczego kroku chłopców popchnął rzekomy przekaz w piosence "Better By You Better Than Me" (przyjemna z fajnym riffem w tle). Rodzice poszkodowanych wytoczyli proces producentowi płyty twierdząc, że muzyka Judas Priest zawiera ukryte wezwanie do samobójczej śmierci (no tak, ja w takie bajki nie wierzę; gdyby było inaczej pewnie byście nie czytali tego arta), a także domagali się odszkodowania w wysokości kilku milionów dolarów. Sąd jednak nie przychylił się do tych zarzutów. Sam proces zaś trwał parę lat i dał się we znaki muzykom Priest. Ale ci robili swoje i w 1986 roku wydali album "Turbo". Płyta specyficzna, bowiem Judasi postanowili poeksperymentować i wprowadzić do swojej muzyki syntezatory. Jak dla mnie całe to przedsięwzięcie do gustu nie przypadło. Co by nie było, taki "Turbo Lover" z tej płyty to dziś klasyk jakich wiele w twórczości JP. Po wydaniu "Turbo" grupa rusza w trasę zatytułowaną "Turbo - Fuel For Life", która odnosi niebywały sukces, a rok później wydaje wspaniały album koncertowy "Priest...Live!" z całą masą swoich klasyków - ale uwaga: tylko tych z lat osiemdziesiątych. Rob śpiewa jak zaczarowany, chłopaki dają czadu - świetna płyta!
Mało kto dziś już o tym wie, ale w '86 r. Rob dostał propozycję uczestniczenia w sesji nagraniowej od trzech producentów, niejakiego Stocka, Aitckena i Watermana. Halford zapytał swoich kolegów z grupy czy zgodzili by się, aby nagrał coś z tymi gośćmi - od razu wyrazili aprobatę. Tak więc Rob w celu nagrań wyjechał do studio do Paryża, gdzie zrealizował jeden cover i dwa oryginalne kawałki - nigdy jednak nie zostały one opublikowane. Rob doszedł do wniosku, że jest to zbyt komercyjne, aby miało być opatrzone nazwiskiem muzyka metalowego, a poza tym z pewnością nie zostało by to zaakceptowane przez jego fanów. Jak się okazało, Stock, Aitken i Waterman zajmowali się wcześniej, owszem, gwiazdami, ale pokroju Madonny czy Michaela Jacksona. "Wybraliśmy metal, który zawsze był w naszych sercach. Ci goście chcieli zrobić z nas gwiazdy pop, a na to nigdy byśmy się nie zgodzili!" - mówi o całym zdarzeniu Halford.
Potem Priest nagrał jeszcze dwa krążki, obfitujące w cięższe brzmienie niż dotąd. Oczywiście zrezygnowali z syntezatorów. Już "Ram It Down" z 1988 r. zawierał dość ostre kompozycje, ale prawdziwa eksplozja siły i talentu Judas Priest nastąpiła w 1990 r., kiedy światło dzienne ujrzał najlepszy album w historii grupy, klasyk metalu, dla wielu wzór i biblia ciężkiego grania - "Painkiller"! Zabójczo szybkie partie gitar i perkusji oraz, co ważne, wspaniały wokal Roba. Ciężki, szybki, genialny - tak można określić to dzieło, po prostu pure heavy metal. Ogromny sukces zespołu, sprzedano masę gadżetów związanych z nową płytą, wspaniała trasa koncertowa - zespół stał się popularny jak nigdy dotąd. Ale sielanka zakończyła się w 1992 r. Oto z niewiadomych przyczyn Halford telegraficznie powiadamia resztę zespołu o tym, iż zostawia Priest i rozpoczyna karierę solową. Wiadomość spadła jak grom z jasnego nieba. Tipton i spółka stanęli przed faktem dokonanym. Wraz z Robem z zespołu odszedł perkusista Scott Travis. Chyba nie muszę mówić, że decyzja Roba oszołomiła cały metalowy świat. Szok! Niektórzy twierdzą, że stało się to przez długi i męczący proces. A prawa jest taka, że już wcześniej Rob chciał stworzyć coś samodzielnie, rozpocząć karierę solową, niestety, wtedy nie było takich możliwości, aby grać w Priest i we własnej grupie. Tak więc w 1992 r. Rob rozpoczyna nowe życie, a JP po prostu się rozpada - do roku 1997 kiedy to reaktywuje się z nowym wokalistą Timem "Ripperem" Owens (o posadę wokalisty starali się m.in. Ralf Scheepers, wtedy w Gamma Ray, i Marco Hietalla z Nightwish)...
Ciekawy epizod pojawił się w życiu Roba Halforda zaraz po odejściu z Priest. Otóż legendarna grupa Black Sabbath zapropowała Robowi... współpracę! Tak, Halford miał być wokalistą w Sabbath. Ówczesny "krzykacz" BS - Ronnie James Dio zrezygnował z udziału w koncertach poprzedzających ostatnie w karierze koncerty Ozzy'ego, tłumacząc, iż "Black Sabbath nie powinno tego robić". Jak pan chce - powiedział Tony Iommi i zadzwonił do Roba z prośbą o wsparcie zespołu. To było na dwa tygodnie przed planowanymi koncertami. Halford się zgodził, omówił z Iommi'm materiał jaki zaprezentują i po prostu zabrał się do "wkuwania" kawałków na pamięć. Mieli tylko jedną próbę, a na drugi dzień zagrali już dla 20 tys. ludzi. Wszyscy nie mogli wyjść z podziwu - tak będzie wyglądał nowy Black Sabbath? Ech... Parę koncertów i koniec. Ozzy przychodzi do zespołu i wszystko wraca do normy. Swoją drogą, zabawnie by to wyglądało: Rob z Black Sabbath, a Osbourne z Judasami...
Poza tą przygodą z Iommi'm i spółką, Rob występował gościnnie na koncertach paru innych gwiazd. Na przykład w Miami z Metalliką wykonał "Ram It Down", albo ze Skid Row inny klasyk JP - "Delivering The Goods". A także nagrał wraz z Philem Anselmo (wokalistą Pantery) kawałek "Light Comes Out From Black", jako soundtrack do filmu "Buffy: Pogromca Wampirów". A propos soundtracków: Judasi mieli takowy na koncie, otóż utwór z płyty "Ram It Down"- "Johnny B. Goode" to podkład do filmu o tym samym tytule. Tak więc nawet po odejściu z JP Rob był aktywny muzycznie. Jedno jest pewne - bez własnej kapeli żyć nie mógł, dlatego powołał do życia grupę Fight w 1994 r. W składzie ze Scottem Travisem (perksuja), Russem Parrishem i Brianem Tilsem (gitary i keyboardy) oraz Jay Jay'em (bas) nagrał debiutancki krążek oraz ep-kę, a w nieco zmienionym - drugi album. Była to muzyka cięższa, ostrzejsza i mniej melodyczna niż ta, którą tworzył dotychczas. W zasadzie nie najgorsza. Ciekawostką jest to, że Rob w Fight grał też na gitarze. Halford mówi o tym okresie: "Kiedy założyłem Fight, to chciałem jakby utrzymać pomnik. Nie chciałem zniknąć na 5 lat i potem nagle wrócić. Byłem po prostu gotowy wyłamać się, już od pewnego czasu chciałem pójść w innym kierunku i właśnie zacząłem tą podróż. Chcę wypełnić i zrealizować te marzenia, które trzymam w głowie."
Ale Rob chciał koniecznie spróbować czegoś nowego, czegoś co odbiegać będzie od dawnych standardów. Tak więc po rozpadzie Fight, założył wraz z producentem Trentem Reznorem (z Nine Inch Nails) zespół Two. Nagrali razem jedną jedyną płytę w 1997 r. "Voyeurs". Nie był to już metal, jak w przypadku Fight, ale mieszanka różnych gatunków z dużą dawką industrialu, niektórzy określali to mianem elektro-popu... sporo w tym prawdy! Rzeczywiście, część kawałków wykonywanych przez Roba na "Voyeurs" to był pop, zaledwie jedna "metalowa" kompozycja. Następnie grupa ruszyła na tournee. Wielu fanów po wydaniu płyty Two odwróciło się od Roba, sam Halford przyznaje się, że poszedł za trendami. Po powrocie z trasy koncertowej zdał sobie sprawę, że muzyką jaką tworzył, to nie jest to co mu w duszy gra. Czuł się niespełniony. On kochał tylko metal, w końcu był Metalowym Bogiem...
I właśnie pierwszym kawałkiem napisanym przez Roba po powrocie z tournee z Two był "Silent Scream". Wtedy bowiem spotkał się producentem Bobem Marlettem i powiedział mu, że chciałby zacząć od postaw, czyli grać metal. Rob postanowił nagrać nową płytę jako Halford. Skonsultował się z Bruce Dickinsonem, a ten polecił mu znanego producenta Roya Z. Rob skompletował zespół i zabrał się do pisania materiału na swój prawdziwie metalowy krążek. Przy tworzeniu pomagali mu Roy Z oraz Bob Halligan jr, z którym współpracował też w Judas Priest. Do tego jeden utwór napisany z Bruce'm Dickinsonem, "The One You Love To Hate", z resztą z nim zaśpiewany. W końcu w 2000 r. Rob Halford wraz ze swoim zespołem w składzie Mike Chlasciak, Patrick Lachman (gitary), Ray Riendeau (bas) i Bobby Jarzombek (perkusja) wydał album o nazwie "Resurrection" - prawdziwy powrót Metalowego Boga ze wspaniałym heavy-metalowym dziełem. Wielki sukces! Rob znowu zagościł na szczycie heavy-metalu. To z pewnością było tym, co chciał tworzyć. "Oczywiście, że tak. To jest to, o czym zawsze marzyłem. Na początku nie spodziewałem się takiego efektu, ale to przerosło moje wyobrażenia. " - mówi Rob o "Resurrection". Do tego trasa koncertowa promująca nową płytę oraz podsumowująca 30-lecie pracy na scenie i wydany w 2001 r. album koncertowy "Live Insurrection", który jest jednym z najlepszych zapisów live w historii metalu. Występ na festiwalu "Rock In Rio" z m.in. Iron Maiden. Ech... Taki powrót mógł należeć tylko do Metalowego Boga - Roba Halforda.
Drugą swoją płytę Rob wydał w 2002 r. "Crucible" - bo taki jest jej tytuł zawiera dawkę mocniejszego grania, krążek równie świetny jak "Resurrection" chociaż trochę się różniący stylowo. Rob znowu na topie. Szkoda tylko, że podczas swych międzynarodowych wojaży nie zahaczył o Polskę.
Połowa roku 2003 i kolejna sensacja. Come back - Rob Halford znowu w Judas Priest!!! Nic dodać, nic ująć. We wrześniu chłopaki zaczęli pisać materiał na nowy album, a na 2004 r. planowana jest wielka trasa koncertowa w celu uczczenia 30 rocznicy od czasu wydania pierwszej płyty "Rocka Rolla". Aż łezka się w oku kręci. 30 lat od pierwszego nagrania, masa albumów, kultowe kawałki, wspaniałe koncerty, Priest znowu w całości - to po prostu musiało się stać!
Po powrocie do Judas Priest Rob Halford nie zaniechał solowej kariery. Oczywiście kilka lat musieliśmy czekać na jakieś nowe nagrania Metalowego Boga, bo oczywiste było, iż to macierzysta formacja tego wokalisty będzie priorytetem.
Wcześniej w 2004 roku ukazał się w wersji elektronicznej zapis koncertu, który otrzymał tytuł "LIVE - Disney House Of Blues Concert". Później były różnego rodzaju EP'ki, składanka, DVD "Resurrection World Tour - Live at Rock In Rio III" wzbogacone o zremasterowaną wersję albumu "Resurrection".
Wreszcie w 2009 roku pojawiła się płyta zatytułowana "Winter Songs" i trzeba przyznać zaskoczyła fanów. Okazało się, iż Rob Halford wziął "na warsztat" piosenki... świąteczne. No cóż... nie wszystkim to przypadło do gustu.
Rok później otrzymaliśmy za to dwa wydawnictwa podpisane Halford. Koncertówka "Live In Anaheim - Original Soundtrack" to zapis kalifornijskiego koncertu z 2003 roku (plus 4 bonusowe kawałki z Tokyo zarejestrowane w 2003 roku). Płyta studyjna otrzymała natomiast tytuł "Halford IV - Made Of Metal". W 2019 roku ukazała się płyta "Celestial", ale nagrana bez udziału muzyków z zespołu. Rob zaprosił przyjaciół, a także swoje rodzeństwo - siostrę i brata.
Bio: Lord Pungent
DYSKOGRAFIA:
2000 - Resurrection
2001 - Live Insurrection [Live]
2002 - Crucible
2009 - Winter Songs
2010 - Live In Anaheim - Original Soundtrack [Live]
2010 - Halford IV - Made Of Metal
2019 - Celestial
|