God Is An Astronaut Studio im. Budki Suflera w Lublinie - 06.08.2024 r.
Irlandczycy z post-rockowego God Is An Astronaut z jedenastu sierpniowych Europejskich koncertów zagrali aż 3 w Polsce (w Lublinie, we Wrocławiu i w Krakowie). To w pewien sposób wyróżnienie dla Polski, gdyż w innych państwach koncertowali 1-2 razy. Organizatorem Polskich koncertów było Winiary Bookings. I ja też miałam przyjemność gościć na ich polskiej trasie koncertowej w Studio im. Budki Suflera w Lublinie. Na koncert przybyłam prawie godzinę przed występem zespołu, więc w studio było jeszcze niewielu fanów post-rockowego grania. Czas oczekiwania umilała klimatyczna muzyka, która wprowadzała spokojny nastrój przed występem gwiazdy. Początkowo byłam trochę zaskoczona pustą salą koncertową. Jednak im bliżej godziny zero tym sala bardziej zapełniała się fanami. A kilkanaście minut przed koncertem słuchacze wypełnili ją całą, co uwiecznił fotkami Paweł po opuszczeniu fosy znikając między publicznością. A ja stojąc wśród tłumu, obserwując ludzi i jednocześnie wsłuchując się w wydobywające się ze sceny dźwięki stwierdziłam, że przedział wiekowy fanów jest bardzo zróżnicowany, od nastolatka po 50 plus. To było również dla mnie ogromne zaskoczenie.
Chwilę przed samym występem gitarzysta Torsten Kinsella pojawił się na scenie, włączył wzmacniacze gitarowe, uderzył pałeczką kilka razy w bębny i spokojnie... wyszedł. Wkrótce na scenie pojawili się już wszyscy muzycy, których publiczność powitała brawami i okrzykami. Ustawili się z instrumentami, dostroili je i... zaczęli grać. Z głośników po całej sali popłynęła bardzo nastrojowa, gitarowa muzyka z bardzo przestrzennymi melodiami. Muzycy grali w skupieniu od czasu do czasu dając się porwać muzycznej fali i kołysząc się rytmicznie patrzyli w dół, niczym w shoegazingu. Podobnie było z wokalizacjami Torstena, jeśli były - to bardzo subtelne i w wysokich tonacjach (jak przy "Frozen Twilight"). Tworzyło to bardzo melancholijny klimat. A sceniczne światła dopełniały całości.
Podczas tej trasy zespół koncertował jako trio - bracia Kinsella i perkusista Lloyd Hanney chociaż wiadomo, że czasami na scenę zapraszali innych muzyków i gości. Torsten Kinsella przywiózł ze sobą 4 Fendery (w tym Fendera Jaguar z 1963 roku). Obstawiony mnóstwem efektów gitarowych używał m.in. loopera gitarowego by stworzyć efekt dwóch gitar. Z kolei Niels Kinsella odgrywał swoje partie na basie również korzystając z już dostosowanych do siebie efektów muzycznych. Ciekawostką było dla mnie stanowisko perkusisty. Lloyd Hanneya swój instrument miał rozstawiony i przygotowany do gry dla osób leworęcznych. Pierwszy raz się z tym spotkałam, a jeszcze większym zaskoczeniem była jego gra. Mistrzostwo. W muzyce Gods Is An Astronaut, która jest mieszanką transowego post-rocka, przeważają spokojne, bardzo klimatyczne i zarazem zelektryzowane momenty gdzie praca perkusji jest bardzo rozbudowana. Taki sposób grania wymaga umiejętności a muzycy zaprezentowali swój kunszt wręcz po mistrzowsku.
Szperając w Internecie by więcej wiedzieć o tym co się dzieje obecnie w zespole (dosłownie przed przyjazdem do Polski) Torsten wyznał w pewnym wywiadzie, że raczej tremy koncertowej nie odczuwa, a wręcz ekscytację. Zawsze zależy mu by zespół był na koncertach perfekcyjnie przygotowany. Dodał, że czasami zdarzają się im pomyłki które są najlepszymi momentami koncertu. I taki moment można było przeżyć we wstępie do utworu "Oscillation" gdzie nie wszystko zadziałało. Ale to nic - to emocje, to dowód, że muzycy żyją tym co robią i jest to dla nich bardzo ważne. Już po kilku sekundach Torsten zasygnalizował pozostałym muzykom by nie wchodzili ze swoimi partiami i przestał grać. Przeprosił słuchaczy, dając sobie chwilkę by powrócić do gry. A publiczność pełna emocji muzycznych jakie dostarczała muzyka God Is An Astronaut przyjęła to okrzykami zadowolenia. I już po krótkiej chwili mogliśmy usłyszeć ten utwór w całej okazałości. Tym bardziej wszyscy byli zadowoleni, gdyż kawałek ten pochodzi z najnowszego albumu "Embers". Z tego albumu panowie zagrali jeszcze kilka kawałków: "Odyssey", "Apparition", "Falling Leaves" i tytułowy.
Emocje publiczności sięgnęły zenitu kiedy Torsten Kinsella podzielił się przykrym doświadczeniem. Najnowszy album zadedykowany jest pamięci jego ojca, który jakiś czas temu zmarł w przydomowym ogrodzie na zawał serca. Moje też, gdyż i mi niedawno odszedł kochający Tato... Ból po stracie może być przytłaczający i trudno jest wyobrazić sobie dalsze życie bez bliskich Ci osób. To było bardzo wzruszające dla mnie, ale i publiczność zareagowała wyrażając swoje współczucie. Wszystkie utwory zasługiwały na szczególną uwagę. Były bardzo emocjonalne, poruszały swoją wrażliwością i nie tylko muzyczną. Miałam wrażenie jakby każdy skoncentrowany był na innych przeżyciach i doznaniach co jeszcze bardziej podkręciło nastrój. Przez melancholijne, smutne momenty przedzierały się też bardziej dynamiczne, temperamentne dźwięki, kiedy to gitarowe riffy brzmiały bardzo hard rockowo a nawet metalowo. I wówczas muzycy napędzeni tymi emocjami reagowali energicznymi ruchami na scenie,a nawet delikatnym headbangingiem. Oczywiście zespół zaprezentował także starsze kawałki jak "Echoes", "All Is Violent, All Is Bright", "Seance Room", "Suicide by Star", "Frozen Twilight" i "Burial". A ostatnim bisowym utworem był "From Dust to the Beyond" po którym panowie ostatecznie zeszli ze sceny.
To był kolejny niezapomniany koncert. Pełen sentymentów i przepięknych emocji, podczas których melancholia przeplatała się z wzruszeniem, lękiem ale i z uczuciem nadziei. Emocje jak już wcześniej wspomniałam były dla mnie tym większe, że i ja rok temu straciłam ukochanego Tatę, który odszedł za wcześnie. I który także był fanem gitarowej muzyki z dobrze zaaranżowaną perkusją...