Jak już wielokrotnie pisałem, nie ukrywam, że bardzo "kibicuję" HunterFestowi. Dlaczego? Ano z prostej przyczyny, jeszcze kilka lat temu nawet do głowy mi nie przyszło, że do Szczytna mogą przyjechać takie kapele jak Rage, Sepultura, Amorphis, Fear Factory czy wreszcie Kreator. Szczytno, w ogóle górna część Polski była od dawna "czarną dziurą" na koncertowej mapie Polski. HunterFest to jedyna większa inicjatywa, która stara się tą dziurę nieco załatać. A że łatwo nie jest, przekonuje każdy kolejny HunteFest, no ale przecież błędów nie popełnia tylko ten, który nic nie robi.
Trzecia odsłona HunterFestu przyniosła nieco rozczarowań, przede wszystkim w kwestii braku zapowiedzianych gwiazd. Echem odbiła się również opłata za wyjście z festiwalu. Organizatorzy wykazali się jednak zdrowym rozsądkiem, wszak z każdego błędu trzeba wyciągać wnioski. Pierwszym (moim zdaniem idealnym) ruchem było skrócenie festiwalu z trzech, do dwóch dni. Dwa dni to przecież mniej zespołów, mniejsze koszty, krótko mówiąc mniej problemów, które siłą rzeczy przy takim wielkim spędzie się pojawią. Czy ktoś powiedział, że dobry fest musi trwać trzy dni? Skądże, dobry fest to taki, w którym wszystko zagra tak jak powinno! Organizatorzy chyba chcieli iść właśnie tym torem. Kolejnym krokiem były gwiazdy, dwa dni, także siłą rzeczy ilość większych zespołów zmalała, można było więcej czasu poświęcić tym, których chciało się zaprosić (jak się potem okazało, wszystko zostało dopięte na ostatni guzik). Wycelowano w różnorodność, co również należy pochwalić, każdy otrzymał coś co lubi, od klasycznego heavy metalowego grania, poprzez metalcore i hard core do solidnego thrashowego łupania. Na pierwszy rzut oka, HunterFest IV wydawał się być naprawdę dobre zorganizowanym metalowym świętem. Jak wyszło? Lecimy...
PIĄTEK
Tak, tak, HunterFest rozpoczyna się już tego dnia, przynajmniej my "nieoficjalnie" rozpoczynamy już teraz. Udajemy się do znanego wszystkim fanom ciężkich brzmień w naszym mieście Semafora. Tam zebrała się pokaźna ekipa fanów oczekujących rozpoczęcia festiwalu. Można poczuć to, że za kilkanaście godzin rozpocznie się w Szczytnie metalowe święto. Z głośników sączy się muzyka formacji, które zagoszczą na scenie HunterFestu. Ludzie dyskutują o poczynaniach lansującego się do granic możliwości pana Nowaka (więcej o tym kimś pod koniec relacji, wszak głupotę trzeba piętnować). Po północy rozchodzimy się do domów, trzeba regenerować siły, czekają nas przecież dwa dni muzyki - w rzeczywistości i tak kończy się na transmisji meczu Mistrzostw Świata do lat 20... odpoczniemy po festiwalu.
SOBOTA
W oczekiwaniu na naszych wrocławskich przyjaciół udajemy się po odbiór akredytacji. Błyskawicznie załatwiamy wszystkie papierki, w międzyczasie dowiadujemy się, że na HunterFeście nie zagra formacja Caliban. Wokalista wylądował w szpitalu zatem siła wyższa. Z przyczyn logistycznych nie dojedzie także Molly's Gusher. Zgodnie stwierdzamy, że pewnych rzeczy nie da się uniknąć, gorszym problemem był padający deszcz, który nie nastrajał pozytywnie na wieczorną zabawę.
Kilka godzin później w Szczytnie melduje się wrocławska ekipa... przywożąc ze sobą w miarę dobrą pogodę. Szybki obiad i pędzimy na teren festiwalu, planowaliśmy obejrzeć zespół Totem, niestety nic z tego nie wyszło. Meldujemy się pod sceną, gdy pierwszy numer gra Virgin Snatch. Krakowianie zaczęli standardowo od "State Of Fear", numeru otwierającego ich nową płytę zatytułowaną "In The Name Of Blood". Podopieczni Mystic Production zaprezentowali jeszcze kilka szybkich thrashowych killerów (m.in. tytułowy "In The Name Of Blood"). Wokalista Zielony ze sceny rzucił kilka cierpkich słów na temat naszej obecnej sytuacji politycznej i Virgin Snatch zniknął ze sceny. Zespół chyba musiał nieco obciąć set, co niestety stało się drobną zmorą sobotniego dnia. Z zaufanych źródeł wiem, że to nie "widzimisie" organizatorów a gwiazd, cóż one mają swoje prawa. Na szczęście następnego dnia taka sytuacja nie miała już miejsca.
Po Virgin Snatch na scenie zameldował się polski zespół Hurt. Prawdę mówiąc, nie rozumiem dlaczego akurat oni dostali po raz kolejny swoją szansę na tym festiwalu. Muzycznie nie pasują tutaj zbytnio, to trzeba przyznać, inna sprawa, że wokalista formacji dość dowcipnie docinał naszym politykom, trzy grosze wcisnął również panu Nowakowi. Rewelacje tego drugiego, po prostu musiały zrobić wrażenie nie tylko na organizatorach i fanach, ale także na samych muzykach... Jak już wspomniałem, Hurt to nie moja bajka, także koncert spędziłem w gronie przyjaciół.
Po Hurcie na scenie HunterFestu mieli zaprezentować się kolejni Polacy, tym razem legendarny już poznański Acid Drinkers. Nastąpiła jednak drobna "podmianka" i na scenie pojawił się węgierski Ektomorf. Za muzyką naszych "bratanków" również specjalnie nie przepadam, chciałem jednak sprawdzić jak zespół z tamtych rejonów prezentuje się na scenie. Wyszło tak jak się spodziewałem, Ektomorf zagrał już kilka tras koncertowych, ograł się na świecie i czuć to było również w Szczytnie. Muzycy bez zbędnych ceregieli wypluwali z siebie swoje kompozycje, nie przytoczę tutaj tytułów bo najzwyczajniej w świecie nie znam żadnej płyty Węgrów. Muzycznie Ektomorf to po prostu europejska Sepultura. Więcej dodawać chyba nie trzeba.
Po chwili przerwy na zmianę "gratów" na scenie zameldowali się wspomniani już poznaniacy z Acid Drinkers. O dziwo, muzycy skupili się na starszych numerach. Już otwierający show "Hiperenigmatic Stuff Of Mr. Nothing" nie pozostawił złudzeń. Acids kolejnym numerem wyjaśnili, że na dzisiejszy wieczór upodobali sobie sławny album z "kurczakiem" na okładce. Z "Infernat Connection" bo o nim mowa dostaliśmy jeszcze "Anybody Home ??!!" oraz zamykający set "The Jocker". Osobiście bardzo lubię ten numer dlatego dość ciężko było mi robić zdjęcia w fosie wyśpiewując jednocześnie kolejne zwrotki tekstu. Kwasożłopy ze staroci zaprezentowały jeszcze "Barmy Army", "Poplin Twist", z "High Proof Cosmic Milk" dostaliśmy jeszcze "Dementia Blvd" oraz "Rattlesnake Blues". Nową erę Acid Drinkers reprezentowały "Life Hurts More Than Death" oraz "Acidofilia". Żałuję nieco, że nie poleciały takie hity jak "Pizza Driver" czy "Zero". No cóż, może innym razem będzie nieco lepiej. Ogólnie koncert Acid Drinkers mnie nie powalił, choć set był naprawdę ciekawy, miło było posłuchać naprawdę fajnych, starych numerów. Daleko jednak Kwasożłopom do tego co robili w latach 90-tych. Teraz to już nieco inny band, na szczęście zespół, który nie zapomina o swojej historii. Co ważne, Acids zabrzmieli po prostu idealnie, sound był czysty, klarowny ale przede wszystkim - potężny. Nie było ani za głośno, ani za cicho. Jak się potem okazało, tak już pozostało do końca festiwalu. Za to należą się organizatorom OGROMNE brawa. Takiego brzmienia nie miała jeszcze żadna impreza odbywająca się w naszym mieście. Czapki z głów!
Szczycieńską plażę powoli ogarniał zmrok, a na scenie instalował się "obiekt westchnień" pana Nowaka - legenda polskiego metalu, zespół Kat. W tym momencie warto wspomnieć, iż po rozłamie w kapeli mamy teraz dwa Katy: Kat z Romanem i bez Romana. Na scenie HunterFestu zaprezentował się ten z charyzmatycznym, nieco szalonym Romanem Kostrzewskim. Zaczęli od "Płaszcz Skrytobójcy" z legendarnej już "Róże Miłości Najlepiej Przyjmują Się Na Grobach". Pierwsze co od razu mnie uderzyło to brzmienie... po raz kolejny idealne, bardzo metalowe, czyste, potężne. Cięte riffy krzesane z wioseł gitarzystów brzmiały po prostu kapitalnie. Wokal Romka nie odstawał od wioślarzy ani o milimetr. Było po prostu perfekcyjnie. Popędziłem do fosy by zrobić kilka fotek, w międzyczasie muzycy zaprezentowali dwa klasyki z "Oddechu Wymarłych Światów" - "Śpisz jak kamień" oraz "Głos z ciemności". Szczególnie ten pierwszy numer zrobił na mnie wielkie wrażenie. Inna sprawa, że od lat jest to jeden z moich ulubionych numerów Kata. No ale, ale, wspomniałem, że pobiegłem do fosy. Z niej idealnie widać było szaleńczy taniec Romka Kostrzewskiego. Nie od dziś wiadomo, że Kostrzewski jest nieco "stuknięty", potwierdził to tylko podczas tego koncertu. Najważniejsze jednak, że był sobą, tym charakterystycznym wokalem wyśpiewywał kolejne klasyki, a z nich dostaliśmy jeszcze "Strzeż Się plucia pod wiatr" oraz "Masz mnie wampirze", liczyłem jeszcze bardzo na "Ostatni tabor" ale Kat niestety pominął ten numer w secie. Wszystko jednak wynagrodziła "Łza dla cieniów minionych". Wszyscy zebrani chóralnie odśpiewali "Okręt mój płynie dalej gdzieś tam... Serce choć popękane chce bić" czym pożegnali Romka i kolegów. Krótko mówiąc, dobry koncert, naprawdę bardzo dobry. Mam nadzieję, że teraz Kat zacznie pracę nad nową płytą, czas udowodnić, że było o co kopie kruszyć.
Po Kacie przyszedł czas na gospodarza imprezy. Huntera widziałem już dziesiątki razy, czułem jednak, że muzycy będą chcieli się pokazać, przecież nie wypada zagrać złego koncertu będąc "w domu". Tak też się stało. Hunter zagrał z dużym zaangażowaniem, patrząc na poszczególnych członków formacji dochodziłem do wniosku, że tym facetom naprawdę zależało na tym by koncert Huntera zapadł wszystkim uczestnikom festiwalu w pamięć. Co ciekawe, pierwszy raz w historii Hunter zagrał z towarzystwem... chóru. Ciężko było przebić się przez ścianę dźwięku, jednak dodatek ów spełnił swoje zadanie dość dobrze, przyprawił numery Huntera o smaczki, których jeszcze nigdy nie słyszeliśmy. Zapewne dzięki temu muzycy zaprezentowali praktycznie same nowe numery. Powrotem do starszych czasów był jedynie "Kiedy umieram", chyba największy hit szczycieńskiej formacji. Na zakończenie Hunter przygotował jednak największą niespodziankę, na scenie bowiem pojawił się... Krzysztof Daukszewicz i zaśpiewał z zespołem utwór "Easy Rider". Serce się śmiało gdy na scenie widziałem byłego dyrektora szczycieńskiego MDKu i w pewnym sensie jego "podopiecznych", który swego czasu w tymże MDKu zostawili hektolitry potu. Hunter pozostawił po sobie naprawdę bardzo dobre wrażenie. Mam nadzieję, że na kolejnych koncertach muzycy wrócą już do staroci, te przecież na koncertach sprawdzają się idealnie.
Czas na pierwszą zagraniczną gwiazdę pierwszego dnia... szwajcarski Samael. Przyznam się tutaj od razu, że nigdy specjalnie nie lubiłem tej kapeli, także koncert formacji praktycznie mnie nie interesował. Szczególnie, że Samaelowi bliżej ostatnio do industrialu, niż metalowego łojenia. Muzycy zaprezentowali kilka starszych kawałków, kilka z nowej, niedawno wydanej płyty "Solar Soul". Szczególną uwagę zwracał na siebie bardzo energetyczny basista. Z drugiej strony, ironiczny uśmiech wywoływały bębny puszczone z samplera. No cóż, nie moja muzyka i tyle. Ludziom się podobało i to najważniejsze.
Pierwszy dzień festiwalu zamykała brazylijska Sepultura. Jak dla mnie, kolejny zespół tego dnia, który specjalnie mnie nie interesował. Owszem, cenię dokonania Brazylijczyków, szanuję jako zespół ale nigdy specjalnym fanem nie byłem. Poza tym, w tym roku widziałem show Sepultury przed In Flames i na Metalmanii. Opuściłem zatem wcześniej festiwal, dowiedziałem się jednak później, że Sepultura zagrała wyśmienity koncert a Derrick Green miał wyśmienity kontakt z publiką. Ja czekałem na dzień następny, konkretnie na niemiecki Kreator.
NIEDZIELA
Po powrocie do domu zgodnie stwierdziliśmy, że na fest wybieramy się dopiero około 19 by zobaczyć czeski Arakain. Mieliśmy więc sporo czasu na nocne dyskusje przy piwku :) Późną nocą zmorzył nas sen, wszak za kilkanaście godzin czekała nas ostra walka pod sceną.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Zameldowaliśmy się pod sceną około godziny 19, swój występ kończyła właśnie formacja Walls Of Jericho. Zaraz po nich na scenę weszli technicy Arakain i rozpoczęło się przygotowanie do koncertu. Bardzo wiele oczekiwałem po tym występie, widziałem Czechów już 3 razy i za każdym razem Arakain pozostawiali po sobie naprawdę świetne wrażenie. Klasyczne metalowe riffy, dobry wokalista śpiewający w ojczystym języku, świetne melodie, świetne refreny. Tak, to obok Citron legenda metalu naszych południowych sąsiadów. Występ na HunterFest tylko udowodnił klasę formacji. Kto widział ten wie. Zastanawia mnie tylko jedna rzecz, dlaczego Arakain wystąpił tego dnia bez Mirka Macha? Czyżby nie grał on już w Arakain? Nie wiem, ale postaram się szybko dowiedzieć. Podczas występu miała miejsce jeszcze jedna ciekawa rzecz, mianowicie kompozycję "Strom Zivota" z Arakain zaśpiewał... Paweł Grzegorczyk. Nie muszę pisać, że wzbudziło to wielkie poruszenie na widowni. Drak zdecydowanie "rozbujał" Czechom publikę. Tak już pozostało do końca tego koncertu, kolejnego świetnego koncertu Arakain trzeba dodać.
Kolejnym występem, na który czekałem był koncert sosnowieckiego Frontside. Nie ukrywam, że lubię ten band. Fakt, że grają muzykę nieco odmienną od moich preferencji, co by jednak nie gadać, potrafią wytworzyć istne piekło na scenie i pod sceną oczywiście. Ostatnia płyta Frontside bardzo przypadła mi do gustu, zatem tym bardziej ostrzyłem sobie zęby na ten gig. Krótko mówiąc, dostałem to, czego oczekiwałem. Frontside to na żywo istna maszyna do zabijania. Demon i Daron wygrywają mordercze riffy, Nowak i Toma trzymają te riffy w ryzach a Auman panuje nad całym tym metalowym bałaganem. Usłyszeliśmy przede wszystkim nowe numery, co mnie osobiście bardzo ucieszyło, dlaczego? Z jednej prostej przyczyny, na żywo kompozycje te po prostu urywają głowę. Szybki motoryczny metalcore na żywo jednak sprawdza się idealnie, chyba tego samego zdania była publika, która nie szczędziła gardeł, w pewnym momencie nie pacząc na zdrowie wykonała również sławetną "ścianę śmierci" - kto był, ten wie, kto nie był, zobaczy na następnym koncercie Frontside, mówię Wam, naprawdę warto.
Frontside zaostrzył tylko apetyt na kolejny metalowy walec... Kreator. Do występu Niemców pozostało jednak sporo czasu. Występ Sick Of It All spędziłem zatem w gronie znajomych. Mówiąc szczerze, z niedowierzaniem patrzyłem na scenę... Rozumiem, że hardcore nie wymaga specjalnych umiejętności, ale to co pokazali ci kolesie woła o pomstę do nieba. Amerykanie jak dla mnie zagrali jeden, długi i niestrawny numer. Gdy muzycy molestowali swoje instrumenty na wszelkie możliwe sposoby, my bawiliśmy się w rozszyfrowanie tekstów wyśpiewywanych przez wokalistę (choć wokalista w tym przypadku to chyba nieco za duże słowo). Łatwo nie było i tylko jednemu z nas (pozdrowienia Grabek!) udało się powtórzyć cały wers. Krótko mówiąc, obym w życiu nie musiał przeżywać więcej takich występów.
Kreator zbliżał się wielkimi krokami, postanowiliśmy posilić się przed koncertem najważniejszej (dla nas oczywiście) kapeli festiwalu. Udaliśmy się do punktów gastronomicznych, wybór był spory także nie mogliśmy narzekać. Zdziwiła nas jednak scenografia montowana na scenie i techniczni porozumiewający się w języku naszych zachodnich sąsiadów. Chwila konsternacji, wg. rozpiski na scenie powinien instalować się polski towar eksportowy - Behemoth. Niestety, a może i stety, nastąpiła "podmianka" i Kreator miał zagrać przed Polakami. Jak się później okazało, Nergal i spółka spóźnili się, stąd te zmiany. Cóż, nie było lekko ale zainstalowaliśmy się po chwili przy barierkach oczekując występu tych, na których czekaliśmy najbardziej.
"Kreator, Kreator, Kreator", na długo przed występem publika wywoływała swoich ulubieńców. A mówiąc szczerze, nazbierało się trochę ludzi, oj nazbierało. Wreszcie po kilkunastu minutach widzom w pełnej krasie ukazała się świetna scenografia, techniczni ustawili świecie dymne (znak firmowy zespołu) i zaczęło się, jak się miało okazać, prawdziwy metalowy tajfun miał nawiedzić Szczytno.
Zanim muzycy pojawili się na scenie z głośników poleciał "The Patriarch" i już wiedzieliśmy, że zaczną od "Violent Revolution". Mille i spółka wiedzą jak "kupić" publikę. Jeżeli można użyć stwierdzenia 'thrashowy hit', to "Violent Revolution" jest z pewnością hitem czystej wody, który znają chyba wszyscy. Publika od razu wpadła więc w dziki szał, pod sceną zrobił się jeden wielki "mosh pit" (do którego oczywiście zachęcał Mille). Petrozza zachęcony taką masakrą nie pozostawał dłużny, poleciały więc "Pleasure To Kill" i tytułowy numer z ostatniej płyty - "Enemy Of God". Publika szaleje, ludzie co i raz lądują w fosie, publika nie nadąża z odbieraniem ludzi dryfujących na rękach tłumu. Petrozza nie myśli jednak o uspokojeniu atmosfery, wręcz przeciwnie, dolewa oliwy do ognia, dostajemy "People Of The Lie" i "Suicide Terrorist". Po nich chwilka przerwy, frontman pyta publiki: "People of Poland, can you feel the agression?" i już wszyscy wierzą co za chwilę się wydarzy... tak jest, "Extreme Aggression" i nie ma przebacz. Pod sceną kocioł, na scenie kocioł. Muzycy nieco zwalniają (jeżeli można nazwać to zwolnieniem hehe), nadciąga "pociąg towarowy by Kreator", co to takiego? Oczywiście "Phobia", szalejemy wykrzykując kolejne linijki tekstu: "paranoia, coming from within, taking over, symptoms of an everlasting". Następnym kawałkiem cofamy się do starych czasów "Extreme Aggression". Mille dedykuje kolejny numer pewnemu politykowi, wykrzykuje "Beeeeeeeeeeeeetraaaaaaaayyyer" i przez Szczytno przechodzi kolejne thrashowe tornado. Zagrany później "Voices Of The Dead" to chyba mój ulubiony numer z ostatniej płyty, ten refren i gitara grająca pod spodem za każdym razem wywołują ciarki na plecach. Wydarłem ile sił w płucach cały tekst tego kawałka, co zresztą później przypłaciłem problemami z głosem przez kilka następnych dni hehe. Kto by się tam oszczędzał, tym bardziej, że Mille znowu zaprasza do metalowego szaleństwa. "Flag Of Hate" zaczyna się standardowym "It's time to raise the flag of hate", które przechodzi w zabawę z publiką, Mille zaczyna "It's time to raise the flag of...", publika kończy "HATE!!!". Frontman doprowadza tłum do odpowiedniej temperatury i zaczyna się jeden z najbardziej morderczych numerów jakie Kreator kiedykolwiek popełnił. Po tym kawałku publika odwdzięcza się Niemcom gromkim "KREATOR!!! KREATOR!!! KREATOR!!!". Mille długo nie może dojść do słowa, widać, że wszyscy muzycy są strasznie zadowoleni z tego gigu, "banany na gębach, Petrozzie przez chwilę zabrakło języka w gębie, to chyba mówi za siebie. Na zakończenie muzycy powalają niedobitków nieśmiertelnym "Tormentor". To już koniec, z pewnością chciałoby się więcej, ale przecież festiwale mają swoje prawa. Zabrakło do pełni szczęścia chyba tylko "Terror Zone". Pytanie tylko czy byśmy takiego kolejnego killera wytrzymali? Głupie pytanie, pewnie, że byśmy wytrzymali... Kreator na żywo to istna maszyna do zabijania, thrashowy walec, który zmiata wszystko i wszystkich na swojej drodze. Miałem to szczęście, iż koncert na HunterFeście był moim trzecim spotkaniem z Kreatorem, mam nadzieję, że zaliczę jeszcze choć dwukrotną liczbę takich koncertów. Kiedyś powiedziałem, że Kreatora mógłbym oglądać co tydzień, muszę Wam powiedzieć, że zmieniam zdanie... Kreatora mógłbym oglądać 2 razy w tygodniu!
KREATOR:
The Patriarch Violent Revolution Pleasure To Kill Enemy Of God People Of The Lie Suicide Terrorist Extreme Aggression Phobia Betrayer Voices Of The Dead Flag Of Hate Tormentor
Kolejnym zespołem był sprawdza całego zamieszania - Behemoth. Dla mnie czas na szybki powrót do domu, zostawienie aparatu, uzupełnienie płynów i powrót na Rage. Gdy wróciłem na teren festiwalu Nergal i spółka jeszcze masakrowali publikę. Jednego nie można im zabrać, Behemoth to naprawdę solidnie naoliwiona maszyna, sam takiej muzyki nie lubię ale taki koncert miło się ogląda, zsynchronizowany moshing, wszystko jak w szwajcarskim zegarku. Nic dziwnego, że kapela ta robi taką karierę na świecie.... Patrzyłem na ludzi, wszyscy powoli odczuwali zmęczenie, obawiałem się, że po Behemoth większość zwinie się do domów i namiotów. Niestety miałem rację.
Rage to już legenda metalowego łojenia, niestety nie dla wszystkich, pod sceną została tylko skromna grupka najwierniejszych fanów. Na szczęście świetne numery Rage przyciągnęły nieco osłabionych ludzi, wszak była to ostatnia kapela tegorocznego HunterFestu, trzeba było dać z siebie wszystko. A przyznać trzeba, że było przy czym, Rage zaserwowali w Szczytnie naprawdę fajny set. Dam głowę, że gdyby taki koncert zagrali na swoim klubowym koncercie, maniacy byliby wniebowzięci. Co zagrali? Proszę bardzo:
RAGE:
Great Old Ones Paint The Devil In The Wall Soul Survivor Down Black In Mind Don't Fear The Winter No Regrets Refuge War of Worlds Higher Than The Sky Straight To Hell
Prawda, że jest kilka smakowitych kąsków? Bardzo dobrze wypadł "Down". Publika szybko chwyciła tekst "See you going down... down". Fajnie, że nie było popeliny i taka gwiazda jak Rage nieco rozbujała publikę. Rewelacji co prawda nie było, tragedii też nie. Muzycy Rage wiedzieli przecież, że publika była już ciężko zmęczona, ludzie w poniedziałek musieli iść do pracy, byli po dwóch dniach nieźle zmasakrowani. Pora koncertu też przecież najlepsza nie była. Granie o 3 w nocy to przecież ciężki kawałek chleba. Koniec końców, gig Rage przeszedł do historii. Kolejny solidny gig Niemców, no ale oni złych koncertów nie grają, także tego się można było spodziewać.
HunterFest IV przeszedł do historii. Co mogę o nim powiedzieć? Same superlatywy i od razu chcę zaznaczyć, że nie ma tutaj żadnej ściemy, żadnego włazidupstwa. Byłem na kilku festiwalach i mogę coś o nich powiedzieć. Oczywiście są jeszcze pewnie niedociągnięcia, tak znane wszystkim Polakom obsuwy, potem związane z tym skracanie setów, zamianki zespołów powodujące drobny chaos. Inna sprawa, że nie zawsze da się nad wszystkim zapanować, a już na pewno nie od razu. Na takie niespodzianki jak spóźnienie kapeli organizator nie ma przecież wpływu. HunterFest z roku na rok poprawia wszystko to, co wymaga poprawy. W tym roku przecież można było bezproblemowo wychodzić i wchodzić na teren festiwalu. Przede wszystkim, zagrały wszystkie kapele, które miały zagrać, brzmienie było po prostu idealne (po raz kolejny zaznaczę, że moim zdaniem klasa światowa i po raz kolejny chylę czoła), było co zjeść i wypić. Słowem, HunterFest powoli staje się naprawdę dużym, dobre skrojonym festiwalem. Mam nadzieję, że organizator mimo przeciwności losu, mimo nieco mniejszej frekwencji będzie dalej to ciągnął, pierwsze lata są przecież najtrudniejsze, duża bariera, która powstała rok temu, została jednak tegoroczną edycją solidnie rozbita. Teraz będzie tylko lepiej, jestem tego w 100% przekonany! Powodzenia!
PS. Podziękowania dla organizatorów (A&M Agency) oraz wspaniałej ekipy, z którą spędziłem tegoroczny HunterFest.