 Jag Panzer, Roadhog, Aquilla Remont, Warszawa - 19.01.2023 r.
Zapowiada się najlepszy koncertowo rok od wielu lat. Ostatni tak zajebisty, kiedy przehulałem mnóstwo kasy, był 2014. Wystąpili wtedy m.in.: Deep Purple, Amon Amarth, Manowar, Black Sabbath, Iron Maiden, Slayer, Carcass, King Diamond, Alestorm, Saxon, Kreator, Arch Enemy. Rok 2023 dopiero się zaczął, a już jest grubo. Słabo jedynie wygląda kwestia cen biletów, ale to w sumie nasza wina, bo jeśli fani idą na koncert Mötley Crüe za 500 czy 600 zł, to znaczy, że następnym razem zapłacą i 700 zł. Krytycznym przykładem jest tu przyszłoroczny koncert Metalliki.
A tymczasem są na świecie legendy, które przyjeżdżają ze Stanów Zjednoczonych do Europy (pokonując Atlantyk), by zagrać w klubie dla 200 osób. Taką legendą jest zespół Jag Panzer, który po raz pierwszy właśnie zagrał w Polsce, a do Europy przyjechał w ramach trasy Metal Melts the Ice Winter Tour 2023 na zaledwie sześć koncertów. Po gigu warszawskim udał się do Essen (21 I), a następnie do Rotterdamu (22 I), Aten (24 I), Salonik (25 I) i Nikozji (26 I). Mimo to (jak widać) grupie opłacało się przylecieć, a polskiemu organizatorowi Black Silesia Productions zorganizować wszystko za 99 zł, bo tyle wołali za bilet. W zasadzie organizatorowi należy się wielki ukłon, ponieważ to naprawdę wielka sprawa, że ściągnęli do Polski Jag Panzera, a wcześniej równie rzadko widywane kapele pokroju Omen, Ross the Boss czy Destroyer 666.
Po raz pierwszy miałem okazję być w klubie Remont. W ogóle w Warszawie ostatni raz na koncercie byłem przed pandemią, w 2019 roku, kiedy do Proximy przyjechał Sacred Reich. Właśnie, szkoda, że Jag Panzer nie został zaproszony do Proximy, która pomieści zapewne podobną liczbę ludzi, ale ma dużo lepsze warunki nagłośnieniowe. Remont ma swój klimat, w sumie fajnie się tam czułem, ale ma dwie duże wady. Pierwszą jest słup stojący w jednej trzeciej odległości od lewej krawędzi sceny, drugą - nagłośnienie. Podobno w nieco większej odległości od sceny było w porządku, ale pod nią, gdzie spędziłem większość czasu, było koszmarnie słychać wokalistów. Tego dnia jednak nic nie mogło zepsuć.
Zupełnie nieznane mi polskie supporty (starość czy ignorancja?) dały naprawdę radę. Najpierw wystąpiła grupa Aquilla z Warszawy, grająca klasyczny heavy metal. Dostali do dyspozycji nieco więcej niż pół godziny i wykorzystali ten czas bardzo dobrze. Spodobała mi się postawa wokalisty Bartosza Bereszczyńskiego, który od razu zakomunikował: "Wiem, że nie przyszliście tu dla nas. Naszym zadaniem jest porządnie was rozgrzać i to mamy zamiar zrobić". I zrobili, grając w przeważającej mierze materiał z debiutanckiego longplaya pt. "Mankind's Odyssey", który ukazał się w lutym ubiegłego roku. Wyczuwałem w zespole lekką spinę, która całkowicie minęła, gdy wzięli na warsztat ostatni kawałek "Zero". Swoich chłopców mocno dopingowały dziewuchy, których cały wianuszek ustawił się pod sceną. Słodkie to było.
Jeszcze korzystniej w mojej opinii wypadł zespół Roadhog z Krakowa. Wydał mi się bardziej dojrzały, świadomy swoich możliwości, zaś kompozycje sprawiały wrażenie rozbudowanych. O ile Aquilla stawiała na sprawdzone rozwiązania, to Roadhog prezentował nieszablonowe podejście do muzyki. Przyjechali, by promować swój trzeci krążek, wydany w listopadzie 2022 roku "Gates to Madness". I od kawałków z tej płyty zaczęli koncert; usłyszeliśmy "Masquerade" i "Surreal Overdose". Prawdopodobnie wtedy nieco poprawił się dźwięk albo ja już przywykłem do hałasu ze sceny. Kulminacyjnym punktem koncertu trwającego około 60 minut było zaproszenie na scenę Tymona Jędrzejczyka, wokalisty Ragehammera. Zaśpiewał on w trzech utworach: "With Enemy by My Side", "Gates to Madness" oraz "Be Careful What You Wish For" - wszystkie z najnowszej płyty, do kupna której zachęcał frontman Roadhog. Wówczas to dopiero z otwartych bram wylało się prawdziwe szaleństwo! Porywający koncert dokończony został dwoma kawałkami - "Dead of the Night" i "Roadhog" - z pierwszego albumu ("Dreamstealer").
 W międzyczasie na terenie klubu pojawił się zespół Jag Panzer. Weszli jakby nigdy nic, rozpakowali swój merch i sprzedawali gadżety. Potem sami - nie mieli ekipy technicznej do pomocy - ustawili sprzęt na scenie i już po chwili, bez zbędnych ceregieli, rozpoczęli koncert. Na pierwszy ogień poszedł sprawdzony klasyk "Metal Melts the Ice", a zaraz po nim "Licensed to Kill". I to właściwie wystarczyło, by polska publiczność została w całości "kupiona". Amerykanie podeszli do koncertu z takim luzem i pewnością siebie, że Harry Conklin niewiele musiał mówić, aby podgrzać atmosferę. Pięciu facetów na niewielkiej scenie dawało z siebie wszystko, co najlepsze, ale i fani zgotowali im takie przyjęcie, a potem doping, że aż bulgotało. W dalszej części koncertu usłyszeliśmy kilka kompozycji ze środkowego okresu kariery, a więc "Black", rozbuchany "Iron Eagle" i genialny "King at a Price". Następnie wokalista zapowiedział dwie kompozycje z płyty "Casting the Stones" i oto poleciały "Achilles" oraz "The Mission (1943)". Jedynym reprezentantem z nowego albumu był utwór "Foggy Dew" o niesłychanie bujającym rytmie. Do tego czasu Mark Briody zaliczył kilka wizyt we fosie, gdzie z bliska pokazywał, co potrafi zdziałać ze swoim wiosłem.
Powrót do lat 80. XX wieku za sprawą takich dzieł, jak: "Generally Hostile", "The Watching" i "Harder Than Steel", poprzedziło bardzo miłe wydarzenie. 19 stycznia Mark Briody świętował 60. urodziny. Z tej okazji dostał zieloną torebkę, a w niej narodowy trunek polski. The Tyrant odpalił tubę z konfetti, była burza braw, głośne "Sto Lat" i kupa śmiechu na scenie. Nie wiem, kto zadbał o taką niespodziankę. Czy był to organizator? A może fani? W każdym razie kieliszek temu, kto to wymyślił i pamiętał o tej dacie. Gitarzysta Jag Panzer był wyraźnie wzruszony. Nie było jeszcze niczego z płyty "Mechanized Warfare", więc najwyższa pora na "The Scarlet Letter" i przebojowy "Take to the Sky". Ostatnie trzy utwory dokończyły dzieła zniszczenia. Perfekcyjny "Shadow Thief" był śpiewany zdaje się z pomocą jakiegoś fana, najbardziej wyczekiwany "Chain of Command" wyryczany został już przez wszystkich, a "Warfare" zakończył ten piękny koncert. Najbardziej z całego składu napracował się Rikard Stjernquist, perkusista. Kiedy wszedł do fosy, by poprzybijać piątki i osobiście podziękować za mega przyjęcie, poklepałem go po ramieniu. Miał kompletnie mokrą koszulkę.
Klasycy power metalu... W sumie nie bardzo wiem, czemu taka łata została im przypięta. Może z powodu okładek płyt, które rzeczywiście wpisują się w tę stylistykę. Dla mnie to jednak raczej heavy metal z pewnymi naleciałościami power. Jag Panzer bliżej do Iron Maiden czy Grave Digger niż Edguy czy Iced Earth. No dobrze, jeszcze wokal podpadałby pod tę stylistykę. Mniejsza o etykietki. W każdym razie klasycy heavy/power metalu zaproponowali niezwykle przekrojowy set. Koncert trwał około 90 minut i w tej kwestii był lekki niedosyt. Zabrakło mi jednego lub dwóch dodatkowych utworów z mojego ulubionego albumu "Thane to the Throne", od którego rozpocząłem namiętne słuchanie Jag Panzera. Kiedyś trudny do wybaczenia byłby też brak bisów, ale dziś mam to gdzieś. Zagrali taki set, że nic nie musieli już dokładać czy sztucznie dzielić koncertu. Co by to zmieniło, gdyby ostatnie trzy kawałki oddzielili od reszty chwilą przerwy?
 Zadaję sobie inne pytanie: dlaczego Jag Panzer nigdy nie wybił się do mainstreamu? Jak się okazuje, koncerty mają porywające, muzykę tworzą zajebistą, na tyle oryginalną, by zwrócić na siebie uwagę. Może nie jest tak przebojowa jak Iron Maiden... Może przegapili swój czas, kiedy zamilkli w drugiej połowie lat 80. XX wieku... Może zabrakło odpowiedniej opieki menadżerskiej... Ale fajnie, że ciągle są, że chce im się grać. Życzyłbym sobie zobaczyć w takich warunkach AC/DC czy Mercyful Fate. Muzycy Jag Panzer nawet przez chwilę nie dali odczuć, że są jakąś gwiazdą. Chciałeś mieć fotografię z Conklinem - bez problemu. Poprosiłeś o autograf na płycie czy bilecie - proszę bardzo. Chwila rozmowy - nikt nie czynił trudności. To wszystko było, wystarczyło tylko poczekać 20 minut po koncercie. Kiedy wielkie gwiazdy zamykają się w garderobie, prawdziwi rockandrollowcy wychodzą do fanów.
Ze wszech miar udany koncert przypieczętowały fajne pamiątki: mam koszulkę z trasy, trzy kostki gitarowe, podpisany bilet, fotografię z The Tyrantem. Ale najważniejsze mam w głowie: cudowne wspomnienie. Właściwie to nie miałem już nadziei, że kiedyś ujrzę Jag Panzera na żywo. Zresztą podobnie było pół roku wcześniej, kiedy po 25 latach oczekiwania wreszcie doświadczyłem koncertu Mercyful Fate. W rok zobaczyć dwie ukochane kapele... to jakieś pieprzone misterium.
|