Moonspell, Insomnium, Borknagar, Wolfheart, Hinayana A2, Wrocław - 12.10.2022 r.
A miało być tak pięknie… My Dying Bride na klubowym koncercie w Polsce, po raz pierwszy od dwudziestu sześciu lat? Wspaniale! Przez prawie rok z ekscytacją odliczałem dni, po czym gruchnęła informacja, że smutnych Brytyjczyków na trasie Ultima Ratio zabraknie. Powtórzę się - a miało być tak pięknie. Nie jest aż tak łatwo złapać na żywo My Dying Bride. Granie nie jest dla nich pracą, w której zarabiają na chleb. Od lat nie działają w cyklu płyta-trasa, okazjonalnie pojawiają się na letnich festiwalach. Dlatego tak cieszyłem się na możliwość zobaczenia ich w warunkach klubowych. Na otarcie łez dostaliśmy zastępstwo w postaci Insomnium. Szczęśliwie na pozycji drugiej gwiazdy wieczoru ostał się znany i lubiany Moonspell. Pozostałe zespoły były dla mnie smacznymi, acz tylko dodatkami do dania głównego. Do ich twórczości podchodzę z sympatią oraz szacunkiem, nie ukrywam jednak, że nie znam ich dyskografii na wyrywki, dlatego przepraszam fanów tych formacji, że opiszę te występy z pozycji laika.
Wieczór zaczęli amerykanie z Hinayana. Niby grają melodyjny, acz jednak death/doom metal. O znaczeniu swojej nazwy, mówią, że "reprezentuje wewnętrzną walkę i cierpienie(podkreślenie autora), które trzeba pokonać, aby znaleźć prawdę w każdym aspekcie życia, natury, ezoteryki i wszechświata". Tymczasem podczas swojego półgodzinnego występu zabrali mnie gdzieś, gdzie było pięknie, medytacyjnie i przyjemnie. Nic, tylko zamknąć oczy I dać się ponieść temu tripowi, w akompaniamencie soczystych growli, atmosferycznych gitar I interesujących kompozycji.
Fernando Ribeiro żartobliwie stwierdził, że Wolfheart to jego ulubiona nazwa zespołu. Sympatyczni Finowie mają jednak do zaoferowania znaczenie więcej, niż tylko korespondujące z gwiazdą wieczoru mianownictwo. Podniosła atmosfera, świetny klimat, oniryczne częstokroć melodie, I oparty na tych fundamentach mocny, surowy wokal Tuomasa Saukkonena. Pysznie! Gorzej, że w tych momentach, kiedy grupa osiągała wyższe obroty I chłostała publikę brutalniejszym graniem, nie brzmiało to zbyt dobrze. Nie jest to jednak wina zespołu, a warunków akustycznych. Dramatu nie było, ale te pieprzne fragmenty trochę straciły na swojej mocy.
Największą niespodzianką okazał się dla mnie koncert Borknagar. Przyznaję, słuchało się ich kaset w latach 90. Jednak gdzieś z upływem lat straciłem ich z radaru. Po tym występie muszę się przeprosić z ich dyskografią, było bowiem świetnie! Niezwykle smakowita mieszanka soczystego black metalu z dużą dozą melodyjnych zaśpiewów. Całość wychodzi niezwykle przebojowa I szybko znajduje drogę do głowy. Podobała mi się także energia muzyków na scenie, nawet jeśli ICS Vortex jest frontmanem dość… osobliwym. Momentami nie wiedziałem, czy jego konferansjerka wynika z kilku piwek spożytych przez gigiem, czy może gość po prostu taki ma flow. Wspominam o tym jednakże tylko anegdotycznie, nie zmienia to bowiem faktu, że świetnie bawiłem się na ich występie.
Największy problem mam z przybliżeniem koncertu Insomnium. Mają sporą, oddaną grupę fanów, co pod sceną było widać I słychać - nie wiem, kiedy po raz ostatni widziałem tyle osób, z uśmiechem recytujących każde słowo. Wiem, że zarówno na płytach jak I na żywo prezentują jakość przez duże J. Nie mogę jednak ukrywać, że mimo podjęcia kilku prób polubienia ich twórczości, odbijam się od niej I ten występ tego nie zmienił. Przyznać jednak należy, że momentalnie porwali swoich fanów do wspólnej zabawy, że Niilo Sevänen jest świetny w roli frontmana, że muzyków na scenie roznosiła energia (obserwowanie w akcji Janiego Liimatainena to sympatyczna rozrywka). Gdybym jednak miał wskazać coś, przy czym oczy mi się zaświeciły, a szczęka zaczęła opadać, wskazałbym Nicka Cordle. Co za gitarzysta! Ileż on wniósł do tego występu swoją grą. Czarował naprawdę wspaniałymi solami, w partiach rytmicznych nie przestawał zachwycać. I miał w sobie jakiś magnetyzm, przez który ciężko było oderwać od niego wzrok. Zacząłem od tego, że mnie Finowie nie kupili, po czym wypisuję zalety ich występu? Cóż, cytując klasyka - żeby inni zachwycali tak, jak Insomnium rozczarowuje…
Koncerty wszystkich czterech zespołów minęły mi błyskawicznie. Naprawdę, nie wiem kiedy po raz ostatni kilka godzin mięło mi w ciągu kwadransa, ale to tylko pokazuje, jak wciągające były te gigi. Nadszedł jednak czas na gwiazdę wieczoru, uwielbiany w naszym kraju Moonspell. Widziałem ich już wielokrotnie. Czego się więc spodziewałem? Kolejnego dobrego występu. Co dostałem? Soczysty cios prosto w zęby. Jak do tego doszło, nie wiem. Może to kwestia nagłośnienia? Akustyk poszalał trochę z głośnością, ale przyznaję, że było czysto i klarownie, po prostu żyleta. Może kwestia odbioru wizualnego? Te niebieskie I czerwone światła wyglądały bowiem obłędnie! A może to jednak setlista - złożona I z oczywistych, acz zawsze żrących hitów z dwóch pierwszych płyt ("Alma Mater", "Full Moon Madness", "Mephisto", "Vampiria", "Herr Spiegelman") oraz z także koncertowych killerów, choć granych trochę rzadziej ("Night Eternal", "In And Above Man", "From Lowering Skies", "Finisterra"). Nawet dwóch reprezentantów lżejszego i przebojowego "Extinct" zabrzmiało tego wieczora potężnie.
A może tak pozytywny odbiór wynika po prostu z faktu, że pomimo widocznego fizycznego zmęczenia, dawali z siebie wszystko? Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Wspaniały występ! Żałuję, że Portugalczycy mieli do dyspozycji zaledwie 70 minut.
To był naprawdę udany wieczór. Pięć koncertów, łącznie sześć godzin muzyki. Frekwencja dopisała. Kto wie, może doczekamy się zatem kolejnej edycji Ultima Ratio Fest? Byłoby sympatycznie.