Dream Theater The Distance Over Time Tour: Celebrating 20 Years of Scenes from a Memory Hala Orbita, Wrocław - 16.02.2020 r.
Jak legenda prog-metalu zapowiada trasę koncertową, podczas której zamierza odegrać w całości jeden ze swoich najlepszych albumów... to nie może być lepszej okazji, do zobaczenia jej po raz pierwszy na żywo. Tym bardziej, że przecież muzykom latka też lecą (zwłaszcza LaBrie starzeje się szybciej niż pozostali). Decyzja więc zapadła i postanowiłem udać się w podróż przez całą Polskę, aby 16 lutego zameldować się we wrocławskiej Hali Orbita. Frekwencja dopisała i już na dwa tygodnie przed wydarzeniem Knock Out Productions ogłosiło sprzedaż biletów na poziomie 85%. Do dnia koncertu na pewno coś jeszcze zeszło, ponieważ próżno było szukać wolnych miejsc na widowni - jeno na parkiecie było trochę więcej przestrzeni.
Po wejściu do Hali niemal od razu udaliśmy się w pobliże imponującej sceny (na początku kusiła piękną grafiką z "Distance Over Time", później puszczano z tyłu wysokiej jakości wizualizacje), by oczekiwać na rozpoczęcie zapowiadanego trzygodzinnego show. Te wystartowało prowadzonym przez ciężki riff utworem "Untethered Angel", z najnowszego dzieła Amerykanów. Rudess z klawiszami obracającymi się we wszystkie strony, Mangini z zestawem, do którego inni perkusiści potrzebowaliby mapy, no i oczywiście Myung i Bóg-Petrucci grający tak, że głowa mała (zwłaszcza w środkowej, mocno połamanej części). Gdzieś pomiędzy nimi chodził sobie LaBrie coś tam śpiewając, ale niestety - od początku dało się we znaki słabe nagłośnienie obiektu. Hala Orbita nie była budowana z myślą o takich wydarzeniach i to niestety było mocno słychać: o ile z instrumentami (choć miejscami się zlewały) było jeszcze w miarę OK, to już wysokie wokale Jamesa pływały gdzieś w tle, odbijając się od ścian.
Cóż jednak zrobić, jak się nie da nic zrobić? Zacisnęliśmy więc zęby, zwłaszcza że odgłosy deszczu z głośników zapowiadały epicki (i cholernie długi) "A Nightmare to Remember" z "Black Clouds...". 16-minutowy kolos nie nudził nawet przez chwilę. Kapitalne solówki Johna i Jordana (ten drugi z przenośnym keyboardem!), a do tego James dyrygujący publiką w środkowej, spokojniejszej części niczym Bruce Dickinson. Po nim szybki, metalowy cios, a więc ciągnięty przez kapitalny riff "Paralyzed", a następnie nieco bardziej matematyczny (choć nie pozbawiony również delikatniejszych partii) "Barstool Warrior". Pierwsza część "In the Presence of Enemies" (krążek "Systematic Chaos"), która nastąpiła po nim to głównie popis Petrucciego i Myunga - co oni tam wyczyniali na swoich instrumentach! Po nim nastąpiła chwila przerwy, w tle zobaczyliśmy naszą galaktykę, układ słoneczny i w końcu... "bladą, niebieską kropkę", kończącą nie tylko "Distance Over Time", ale również i pierwszą część koncertu.
Przerwa oddzielająca "nowe" kawałki od "Scenes from a Memory" okazała się zaskakująca długa, no ale przynajmniej dała nam czas odsapnąć i zregenerować siły. Jako że spora część fanów udała się na "dymka" lub do toalet, to postanowiliśmy skorzystać z okazji do dostania się nieco bliżej sceny. W końcu światła zgasły, a filmik na telebimie zaczął wprowadzać zgromadzonych w historię pierwszego concept-albumu Dream Theater. Cała oprawa występu została przygotowana w całości na potrzeby tego spektaklu. Początek dawał nadzieję na poprawę dźwięku i rzeczywiście: "Overture 1928" udowodnił, że akustycy się nie opierdzielali - było słyszalnie lepiej. Ciągle bez szału, ale jednak bardziej klarownie i nawet LaBrie w końcu przebił się przez ścianę dźwięków. Oczywiście 56-letniemu wokaliście daleko do formy z tamtych lat, no ale metryki się nie oszuka - zdarzało mu się nie dociągnąć pewnych dźwięków (w "Strange Deja Vu" słabiutko...), ale jestem w stanie mu wybaczyć.
Pierwsza część "Metropolis, pt. 2" w wersji "live" była mocna, dynamiczna, rozbudowana, ale przy tym i dostatecznie zwarta. Świetne riffy w "Fatal Tragedy", LaBrie osiągający kres swoich możliwości (ależ krzyki!) w długim "Beyond This Life" (ależ to jest "killer" na żywo!) - mieliśmy headbanging połączony z podziwianiem kunsztu artystów. Następnie zespół nieco zmienił ton: akustyczny "Through Her Eyes" na początek, a po nim nieco orientalny, ale też i dość melodyjny "Home" z pięknym popisem Rudessa na klawiszach - mniam! Szkoda tylko LaBrie, który w tym momencie był już słyszalnie zmęczony. Instrumentalny "The Dance of Eternity" dał mu chwilę na odpoczynek i podreperowanie strun głosowych - wokalista zniknął ze sceny i pojawił się by zakończyć setlistę segmentem "ciepłych kluchów". Śpiewany wspólnie z publicznością dość spokojny "One Last Time" nieco mnie znużył - podobnie zresztą jak ciągnący się "The Spirit Carries On". Na szczęście całość kończył klimatyczny, bardziej żwawy, podsumowujący całą historię "Finally Free" - wybudził mnie ten utwór.
Jak wypadła druga część "Metropolis" w całej swej okazałości? Na pewno było to ciekawe muzyczne doświadczenie, choć też i nie pozbawione wad. Już studyjnie concept-album miewał problemy z tempem, a na żywo jeszcze mocniej się to uwydatniło. Pierwsza część koncertu była zdecydowanie lepsza - pod koniec zespół trochę jednak przynudzał spokojniejszymi kompozycjami, nastawionymi na zakończenie opowiadanej historii. Nie da się też ukryć, że LaBrie ma spore problemy z wyciągnięciem wyższych nut. O ile w spokojnych kawałkach jest całkiem nieźle, to w tych dynamiczniejszych coraz częściej zdarza mu się fałszować czy być pod dźwiękiem. Do jego kolegów przyczepić się już nie można: wszyscy ciągle imponują swoimi umiejętnościami - co zresztą pokazali na bis, kiedy wyszli i rąbnęli jeszcze "At Wit's End" z "Distance Over Time".
Setlista:
01. Untethered Angel 02. A Nightmare to Remember 03. Paralyzed 04. Barstool Warrior 05. In the Presence of Enemies, Part I 06. Pale Blue Dot --- 01. Regression 02. Overture 1928 03. Strange Deja Vu 04. Through My Words 05. Fatal Tragedy 06. Beyond This Life 07. Through Her Eyes 08. Home 09. The Dance of Eternity 10. One Last Time 11. The Spirit Carries On 12. Finally Free --- 13. At Wit's End
|