Wacken Open Air 2016 Wacken - 03.08-06-08.2016 r.
Wyjazd na tegoroczne Wacken odbył się w sprawdzonej już formule - jedziemy samochodem i ruszamy we wtorek wieczorem. Podróż upłynęła dosyć sprawnie poza epizodem z niemieckimi pograniczniakami, którzy zatrzymali nas do kontroli i trochę pogrzebali w naszych bagażach. Wszystko odbyło się jednak w dosyć miłej atmosferze i po krótkiej przerwie mogliśmy ruszyć w dalszą podróż. Reszta drogi upłynęła bez większej historii, podobnie jak załatwianie formalności na miejscu. Później już tylko rozbijanie namiotów i kilka godzin snu. Środa to taki "dzień zero", ale to nie znaczy, że nic na festiwalu się nie dzieje. Popołudniu wzięliśmy udział w konferencji prasowej Phila Campbella, który wieczorem miał zagrać ze swoim projektem Phil Campbell's All Starr Band.
Podczas konferencji okazało się, że nazwa projektu została zmieniona "pięć minut temu" na Phil Campbell & The Bastard Sons. Dla mniej wtajemniczonych informacja, że gitarzysta Motorhead gra w tym zespole ze swoimi... synami. Elegancko prawda? Sam muzyk na pytanie o nową nazwę odpowiedział, że przecież teraz brzmi "bardzo zajebiście". Ponadto Phil opowiadał o planach zespołu (nic specjalnego), oraz oczywiście o Motorhead i Lemmym. Po konferencji chwilę jeszcze poświęcił przybyłym (dosyć licznie) dziennikarzom i można było przybić z nim piątkę, czy też zrobić sobie fotkę (zaliczona!). Wieczorem udaliśmy się na koncert Phil Campbell & The Bastard Sons, o którym opowie Michał.
Nie ukrywam, że zawsze będę szczęśliwy mogąc zobaczyć w akcji muzyków Motorhead. Co legenda to legenda... Tym razem dane mi było uczestniczyć nie tylko w koncercie solowo-rodzinnego projektu pana Campbella ale i zaliczyć konferencję prasową z Jego udziałem. Cholera, miałem gitarzystę jednego z największych zespołów rock'n'rollwoych na tej planecie na wyciągnięcie ręki!!!
Phil Campbell okazał się miłym panem. Podczas konferencji opowiadał, jak to fajnie jest grać w jednym zespole ze swoimi synami, zachwalał swojego wokalistę i... częstował wszystkich na prawo i lewo międzynarodowym znakiem pokoju ukazując swój środkowy palec uśmiechając się przy tym szeroko. W trakcie konferencji dowiedzieliśmy się, że zespół zmienił nazwę. Już nie "All Stars Band" ale "Bastards Sons" mieli wystąpić tego wieczora.
Pierwszy koncert i... pierwsza organizacyjna wpadka. Błoto i tłumy, których organizatorzy chyba się nie spodziewali sprawiły, że nie sposób było wejść do namiotu, w którym grany był koncert. Nawet nasze press passy nie pomogły w przemknięciu bokiem. Musieliśmy karnie stać i czekać, aż część osób opuści namiot. Udało nam się zdobyć go gdy zespół grał "Sweet Leaf" wiadomego zespołu. Wcześniej usłyszeliśmy "Deaf Forever" i "Nothing Up My Sleeve" z repertuaru Motorhead oraz kompozycję autorską zespołu o tytule "Big Mouth". Ogólnie był to koncert mniej lub bardziej udanych coverów. Miało to swój urok ale... no cóż to tylko naśladownictwo. I choćby nawet na scenie gościły "gwiazdy" a nie "bękarty" to do pierwowzoru w postaci Lemmy'ego byłoby im baaaardzo daleko. Trzeba było oddać się konwencji. Na szczęście kapela potrafiła zaskoczyć i wśród oczywistych kompozycji Motorhead umieścić dwa utwory mniej oczywiste. Najpierw chóralnie został odśpiewany refren "Sharp Dressed Man" od brodaczy z ZZ Top. A potem Phill powiedział kilka słów o tych, którzy niedawno odeszli i im dedykował "Heroes" z repertuaru Davida Bowiego. Fajne, nieoczywiste covery, w których wokalista odnajdywał się moim zdaniem o wiele lepiej niż w kompozycjach macierzystego zespołu Campbella.
Oczywistym natomiast było to, że na koniec koncertu zabrzmi "As Pik". O tym numerze napisano już wszystko. Zawsze miło go usłyszeć ale, znowu pomarudzę - to już nie to... to se ne vrati. Dokopali jeszcze "Kill By Death" na koniec. Dobry, solidny koncert ale bez szczególnych wzruszeń. Jako gwiazda w przeddzień festiwalu, gdy wiele osób jeszcze jedzie, wiele odpoczywa przy piwie, sprawdzili się idealnie. Ot dobrej jakości przystawka przed daniem głównym.
Czwartek zaczęliśmy podobnie jak środę, bo od konferencji prasowej. Tym razem do naszej dyspozycji był Saxon! Muzycy (głównie Biff) opowiadali o nowej koncertówce, która wkrótce trafi na sklepowe półki (my już o tym wiedzieliśmy - Biff wygadał się podczas wywiadu przeprowadzonego w Goleniowie). Ponadto było trochę wackeńskich wspominek (Saxon dosyć często gra na tym festiwalu) i innych mniej ciekawych tematów. Zastanawiające było stwierdzenia Biffa, że prawdopodobnie zagrają na Wacken po raz ostatni... Trudno wyczuć o co chodziło, ale widać było, że zespół nie jest w szampańskich nastrojach. Potwierdziło się to później, podczas występu na scenie. Nie sądzę, żeby zespół miał problem z tym, że zagrali o dosyć wczesnej porze ( 16-17:15). Po konferencji muzycy zostali wśród dziennikarzy i bez problemu można było z nimi chwilę pogadać, czy zrobić sobie fotki (oczywiście porobione!). A tymczasem udajemy się pod scenę, gdzie za chwilę wystąpi Skyline.
Skyline jak zwykle zagrał kilka coverów i muszę przyznać, iż tegoroczny ich dobór był dla mnie bardzo słaby. Może ze 2-3 numery przypadły mi do gustu (Ozzy!), a reszta raziła przeciętniactwem. Do tego nie było zaproszonych gości i jakoś ten występ przeleciał. Wiadomo, że to zawsze jest tylko i wyłącznie ciekawostka, no ale w poprzednich latach było znacznie ciekawiej i interesująco. Za ten rok - minusik. Chwila przerwy po Skyline i na scenie zameldował się Saxon! A o koncercie kilka słów napisał Michał:
To był mój trzeci koncert zespołu na Wacken i niestety najgorszy. Ale po kolei. Zanim odbył się koncert, miała miejsce konferencja prasowa. Panowie opowiadali o przygotowywanym albumie. Konferencja nie porwała, ja jednak miałem okazję kolejny raz uścisnąć dłoń muzyków z zespołu. Zespołu, który swego czasu wiele namieszał w mojej głowie. Zespołu, przy którym podczas mojego drugiego Wacken niemal się popłakałem. Tym razem nie były mi dane aż takie emocje.
Rozpoczęli od "Battering Ram". Przeciętna w moim odczuciu kompozycja została odegrana sprawnie ale... no właśnie - czegoś mi tu brakowało. Może to dziwna pora (środek dnia), może moje przejedzenie się Saxonem dało o sobie znać. Kolejny w zestawie "Motorcycle Man", pomimo że hitowy, to też nie wzbudził mojego entuzjazmu. Przypomniałem sobie wtedy poprzedni raz Saxon na tym festiwalu. Wtedy też zaczęli bez ikry, tylko po to, by w połowie koncertu odsłonić scenę z dodatkowymi muzykami i zagrać set pół-symfoniczny. Tłumaczyłem sobie, że teraz pewnie też szykują jakąś niespodziankę. Niestety niespodzianką tą był głos Biffa. Sam wokalista przyznał, że pora jest dość wczesna a jego głos tego nie lubi (mówił to z wyraźną chrypą). Było to słychać między innymi w "Dogs Of War" - Biff wyraźnie szedł na skróty. Na szczęście numer jest taką petardą, że nie sposób go zepsuć. Jednak heavy metalowy grzmot nie zabrzmiał aż tak mocno jak zespół potrafi. Zaraz potem pośpiewaliśmy sobie refren "747 (Strangers In The Night)" - znowu przyjemnie, jak to przy hitach. Po tym utworze Biff podlizał się publice mówiąc jaka to jest wspaniała. W odpowiedzi ktoś z tłumu krzyknął "Crusader". Biff spojrzał na setlistę, na której najpewniej nie było tego utworu (tjaaa jasne), więc podarł ją i próbował zjeść w międzyczasie nadstawiając ucha na wołania publiczności. Pierwsze dźwięki gitary dały sygnał do wspólnego udania się na Krucjatę. Doprawili jeszcze klasykami w postaci "Wheels Of Steel" (oj wokal Biffa...), "Denim And Leather" i "Princess Of The Night" i w ten sposób zakończyli koncert w niecałą godzinę i 20 minut.
Zdecydowanie wartą odnotowanie inicjatywą było wypuszczenie w powietrze balonu z kamerą obejmującą teren festiwalu z niesamowitej wysokości. W trakcie gdy "Orzeł Lądował" wypuszczono owo ustrojstwo i według zapewnień Biffa, wzniosło się ono na 20 mil w górę. Mówiąc szczerze bezpośrednio przesyłany na telebimy obraz nie grzeszył jakością i pełny był zakłóceń. Gdy jednak zobaczycie na jednym z filmików promujących festiwal, jak logo Wacken Open Air krąży daleko ponad chmurami - to naprawdę robi wrażenie! Ciekawy pomysł, dzięki któremu jest nie tylko największym świętem fanów metalu na świecie ale i tym festiwalem, który dociera najwyżej.
Wracając do koncertu. Nie ta pora, nie ta forma wokalna i nie ten Saxon. Naprawdę miałem wrażenie, że oglądam zupełnie inny zespół niż 2 czy 4 lata temu. A może po prostu mi się przejedli? Kiepskim pomysłem jest to, aby zespół grał na tak dużym feście co 2 lata. Ile można? Może warto w ich miejsce zaprosić kogoś, kto jeszcze nie gościł na tych scenach a fanom dać zatęsknić i nabrać apetytu na kolejne sztuki "dziadków z Saxon"? Kolejny dobry, choć bez szalu, koncert.
Po występie Saxon udaliśmy się do namiotu Bullhead City Circus, bo tam na Headbangers Stage swój koncert grał nasz rodziny Vader! Pierwsze zaskoczenie - namiot wypełniony do samego końca. Tego się nie spodziewałem... kilka tysięcy ludzi pod sceną? Nieźle. A Vader? Klasa! Pocisnęli na maksa. To był bardzo energetyczny występ i było widać, że muzyków niesie energia bijąca z tłumu zgromadzonego pod scena. Peter oczywiście kokietował publikę zagadując po Niemiecku, no alei tak najważniejsza był muzyka. A tutaj hiciory sypały się jeden za drugim, co nie dziwi, bo festiwalowa rozpiska jest nieubłagalna. Vader dostał od organizatorów 45 minut i wykorzystał ten czas bezbłędnie. Widziałem ten zespól wielokrotnie, ale ten występ zapamiętam na długo. Petarda!
Kilka słów o tym koncercie od Michała:
Zobaczyć rodaków na międzynarodowym festiwalu zawsze warto. Gdy tym festiwalem jest Wacken a zespołem Vader - jest to niemal obowiązek. Postanowiłem wywiązać się z tego obowiązku i odwiedziłem scenę w namiocie, na której show dawali nasi ziomkowie. Spóźnienie, spowodowane problemami z komunikacją przez wszechobecne błoto, sprawiło, że nie widziałem całego koncertu. To co zobaczyłem jednak potwierdziło tylko znaną nie tylko mi tezę - Vader jest wielki!
Dziennikarski obowiązek przegrał tutaj z pragnieniem dobrej zabawy. Odłączyłem myślenie a włączyłem emocje. Cóż mogłem zrobić innego, gdy chłopaki siekali co i raz zabójczym kawałkiem? Była to maszyna nie do zatrzymania. Technicznie i brzmieniowo bez zarzutu. Kontakt z publiką - wzorowy, co ta zresztą doceniła oddając tony energii muzykom oraz skandując nazwę zespołu. To co mi zapadło w pamięć to fakt, że koncert był nie tylko świetny technicznie, death metalowy ale przede wszystkim rock'n'rollowy! Lubię to! Dopiero przy odegranym na koniec "Helleluyah" zorientowałem się, że niewiele poza czystymi emocjami będę w stanie napisać o tym koncercie. Pełny namiot i problem z szybkim wyjściem z niego z powodu natłoku ludzi niech będą najlepszym dowodem na to, że Vader zaprezentował się na niemieckiej ziemi bardziej niż godnie!
Chwilę zostajemy w namiocie, bo z chwilę swoje "szoł" przedstawi Mambo Kurt. Postanowiliśmy to sprawdzić.
Michał: Pierwszy raz doświadczyłem tego! Byłem na koncercie Mambo Kurt! Człowiek, który jest legendą Wacken, który gra codziennie i chyba na wszystkich scenach, nie mógł wreszcie ujść mojej uwadze. A, że wytrzymaliśmy z ekipą na koncercie niecały jeden kawałek... to inna sprawa. Nie wiem po co na festiwal, na którym wszystko jest "metal", "full metal" "true metal", "pure metal" zaprasza się tego, słabej klasy, kabareciarza.
Choćbym nie wiem jak bardzo się starał to pan za klawiszem, ze świecącą kulą, śpiewający elektro-covery znanych metalowych klasyków nie zrobi na mnie dobrego wrażenia. Może jego niemieckojęzyczne żarty mówione w międzyczasie miały coś w sobie. Na szczęście jednak nie znam niemieckiego. Dziękuję, postoję.
Po występie Vadera wracamy pod główne sceny, bo tutaj szykuje się nie lada gratka. Ale po kolei. Na początek koncert Whitesnake. Brytyjscy weterani najwyraźniej nie mają dość koncertowania i cisną z kolejnymi występami niczym jakiś młodzieżowy skład. Co lepsze - wciąż na żywo dają rade i widać, że to granie daje im sporo radochy. David Coverdale jeszcze nie zdziadział i sporo daje od siebie, a perkusista Tommy Aldridge potrafi jeszcze poszaleć za swoim zestawem. Świetną tego wizytówką było perkusyjne solo. Tak, tak... i to ja gumbyy napisałem! Jak niektórzy z naszych czytelników wiedzą mam spore "uczulenie" na te solówkowe popisy. Tutaj jednak muszę oddać "Cesarzowi co cesarskie", bo Tommy po prostu pozamiatał. A kwintesencją był moment, gdy odrzucił pałeczki i zaczął okładać zestaw gołymi rękami. Można? Można... i to w wieku 66(6) lat!
Nie jestem wielkim fanem twórczości Whitesnake, no ale tak zwany szacunek musi być. No i zawsze warto obejrzeć koncert tak zasłużonej kapeli, bo nigdy nie wiadomo, czy będzie kolejna okazja... Whitesnake dostali godzinkę i kwadrans który wypełnili stałym (w większości) w tym roku zestawem utworów. Największe hity poleciały na koniec: "Is This Love", "Give Me All Your Love" i nieśmiertelny "Here I Go Again". Na bis otrzymaliśmy oczywiście "Still Of The Night". Całkiem przyjemny to był koncert i całkiem dobra wprawka, przed tym, co miało się rozpocząć za pół godziny.
Koncert Iron Maiden to zawsze dla mnie święto. Taki mój prywatny "Dzień Dziecka". Nie da się ukryć, iż mam ogromną słabość do tej kapeli. Żelazna Dziewica po raz trzeci była headlinerem Wacken Open Air (poprzednio grali w 2010 i 2008 roku) i po raz drugi przyjechali z promocją płyty studyjnej. Co ciekawe w tym roku wackeńskim koncertem kończyli pierwszą część "The Book Of Souls World Tour". Z tej okazji niby można było podziewać się jakichś nietypowych akcji, no ale jednak jaki jest ten zespół, to wiadomo od lat. W skrócie "objazdowe DVD" i tutaj nie ma odstępstw od normy. A sam koncert? Bardzo dobry, bez dwóch zdań. Oczywiście w zasadzie taki sam, jak ten miesiąc wcześniej zagrany we Wrocławiu. Podobne zachowania muzyków, te same gadki Dickinsona... nawet żarcik z wieku Nicko musiał być. A tak to w zasadzie "kopiuj-wklej". Na pewno więcej luzu u muzyków, bo mieli przecież świadomość, że kończą trasę i lada chwila wrócą do domów na dłużej. Muzycznie jak to Maiden - nie zawodzą na żywo. W sumie najbardziej podobały mi się te same momenty co we Wrocławiu. Końcówka tego seta była piorunująca: "The Book Of Souls", "Hallowed Be Thy Name", "Fear Of The Dark" i "Iron Maiden". W jednym z tych numerów (chyba "Hallowed") na chwilę szaleństwa pozwolił sobie Adrian Smith, który... biegał wszerz sceny razem z Janickiem. Muszę przyznać, iż byłem nieźle zdumiony widząc takie szaleństwo. Bisy to niezawodny "The Number", "Blood Brothers" i "Wasted Years". Po koncercie zabawna sytuacja, bo jak zwykle Nicko się rozgadał i po dłuższej chwili na scenę wparował Dickinson w samych bokserkach i zaczął zaganiać perkusistę na backstage. Po chwili dołączyła reszta muzyków najwyraźniej zaintrygowana co się tam odpierdziela. Na co Nicko przytomnie zareagował, że skoro są wszyscy to będzie pożegnalna fotka. Oczywiście Bruce chciał pozować tylko w majtkach, no ale reszta ekipy pogoniła go, żeby się ogarnął. Ot takie wygłupy na koniec trasy...
Piętnaście minut później na sąsiedniej scenie odbyło się wspomnienie - "Lemmy - Born To Lose, Live To Win". Kilkanaście minut wspominkowych klipów, wywiadów i zdjęć na telebimach, a na scenie charakterystyczna ściana Marshalli i krążący nad nią Bomber. Na koniec na scenę wyszli Phil Campbell i Mikey Dee. Sporo ciepłych i sympatycznych słów usłyszeliśmy od tych muzyków. Wspominano oczywiście Lemmy'ego, Motorhead i wszystkie te minione lata. Strasznie obrazowo przemówił Mikey, który stwierdził, że "powinniśmy mieć świadomość, że ten Bomber ponad nami wzbił się do swojego lotu po raz ostatni...". Strasznie to smutne było... ale jak to usłyszeliśmy ze sceny - nie płaczemy, tylko żyjemy dalej w rock'n'rollu. Bardzo ładnie wypadło to pożegnanie, a warto jeszcze wspomnieć, że oprócz muzyków na scenie pojawił się manager Motorhead i przedstawiciele ekipy technicznej. To był piękny hołd dla Ikony Metalu.
I to był koniec czwartkowych emocji. Wędrujemy na pole prasowe, gdzie oczywiście wymieniamy pierwsze festiwalowe wrażenia i emocje. W końcu dopada nas senność i można na kilka godzin wyciągnąć się w namiocie.
Piątek zaczynamy od koncertu japońskiego Loudness. Ten zespół powstał w 1981 roku i w swoim dorobku ma 30 (!!) studyjnych albumów. Szczerze mówiąc kapelę poznałem całkiem niedawno, a to dzięki recenzją, które otrzymałem do publikacji na serwisie. Na żywo Loudness to żywiołowa mieszanka heavy metalu z NWOBHM. Panowie wiedzą o co chodzi w takim graniu i "sprzedają" swoją muzę bezbłędnie. Sporo w tym koncertowego luzu i dobrej zabawy. Widać (i słychać), że kapela ma przeogromny staż i bardzo bogaty dorobek muzyczny. Totalny luz i mnóstwo kapitalnych dźwięków. Pod sceną nie było zbyt dużo ludzi, ale ci co byli na pewno ciepło będą wspominali ten występ. Ja na pewno takie wrażenia zachowałem.
Michał: Wstyd się przyznać ale o istnieniu zespołu nie miałem zielonego pojęcia aż do tegorocznej edycji Wacken. Zachęcony przez ekipę poszedłem. Zresztą - gdy słyszę hasło "metal z Japonii" to dwa razy nie trzeba mnie namawiać. Jestem wielkim fanem dziwolągów z Metallucifer czy mrocznych Panien z Gallhammer - czas było poznać Loudness. Podczas koncertu dostaliśmy heavy metal w czystym wydaniu. Riffy, w których słychać było echa Judas Priest przeplatały się z wokalem rodem z Accept i prostymi rytmami perkusji. A wszystko to razem tworzyło oryginalną i bardzo przyjemną dla ucha mieszankę. Z pewnością będę musiał sięgnąć po studyjne dokonania zespołu. Koncert potraktowałem jako ciekawostkę, której nawet nie przewidywałem w planach, a która okazała się fajnym odkryciem. Ot muzyka do posłuchania od czasu do czasu, gdy najdzie mnie ochota na klasyczny heavy. Wspomnieć jeszcze tylko muszę o perkusiście, który wyglądał jak samuraj żywcem wyjęty ze średniowiecznej Japonii. Tyle, że zamiast katany dzierżył w dłoniach pałki perkusyjne.
Bardzo przyjemne przeżycie. Kto nie zna - zdecydowanie polecam!
Kolejna pozycja w festiwalowej rozpisce to był Entombed AD, o którym opowi Michał:
Kiedyś przeczytałem recenzję albumu Obituary napisaną przez Zielonego z Virgin Snatch i marzyłem o tym, by popełnić coś podobnego. Czy może być lepsza okazja niż chęć zrelacjonowania koncertu Entombed? Nie!
Entombed... Szwecja... Death Metal... piwo... L-G Petrov... wygar... rock n' roll... zabawa... barierka zdobyta... moshing resztką włosów... szatan... piwo... metal! Niemcy poszli na wursta... piwo... Polacy pod sceną... oldschool... fajka... death metal... piwo... dobra zabawa... metal to nie wursty z kremem... jeszcze trochę piwa... "Left Hand Path"... "Polski kurwa"...."Kurwa jebana mać!"... jeszcze jedna fajka... potężne brzmienie... Szwecja... koncert festiwalu... energia... zero pozerstwa... uśmiech.... piwo... L-G Petrov... jak zrobić rozpierdol w niecałą godzinę... no to jeszcze trochę piwa...
ps. polskie akcenty to cytaty z wokalisty, który widząc polskie flagi na barierce popisywał się znajomością naszego języka... hehe (dop. gumbyy) Po fantastycznym koncercie Entombed AD udaliśmy się do namiotu prasowego, gdzie odbyły się dwie konferencje prasowe. Na pierwszy ogień - zespół Arch Enemy. Dosyć zrelaksowani muzycy zapowiedzieli, iż sobotni koncert zostanie zarejestrowany na potrzeby DVD. Jednocześnie zapowiedziano największą w historii tego zespołu produkcję sceniczną. Oczywiście w tym momencie już wiedziałem, że będę oglądał to show spod barierki (co też nastąpiło dzień później). Oprócz zapowiedzi DVD nie dowiedzieliśmy nic nowego. No może oprócz tego, że muzycy (a raczej Alissa, bo to ona mówiła) są lekko zestresowani przed swoim koncertem, bo w ostatnim czasie nie koncertowali zbyt regularnie. Po konferencji muzycy chwilę zostają z nami i wykorzystujemy ten czas m.in. do wspólnych fotek.
Druga konferencja to Kai Hansen ze swoim nowy projektem Hansen & Friends. Tutaj to już były zupełne "nudy na pudy"... Kai pogadał i tyle z tego wynikło, bo ogólnie nic ciekawego nie powiedział. Jedyna ciekawostka "plan w głowie" na zorganizowanie festiwalu na którym zagrają najbardziej znane zespoły z Hamburga i okolic... Konferencja nie była długo przeciągana, bo wkrótce zespół miał zagrać swój koncert.
Na koncert projektu Hansen & Friends wybrałem się ze sporymi oczekiwaniami i pewnym zaciekawieniem. Nie do końca wiedziałem czego mam się spodziewać. Ten projekt jakiś tam materiał wyszykował (premiera w połowie września), więc na pewno liczyłem na numery z tego albumu. Ponadto liczyłem na jakieś covery, a biorąc pod uwagę, że 3 godziny później ma być koncert Unisonic (w którym z Hansenem udziela się Michael Kiske), więc liczyłem na coś ekstra z moich ukochanych "Keeperów". No i w zasadzie tak ten koncert wyglądał. Utwory z płyty "XXX" przeplatały się z coverami. Nowe kompozycje całkiem przyjemne w odbiorze, no ale nie oszukujmy się - nie one robiły szoł. Tym bardziej, że już jako drugi poleciał... "Ride The Sky"! Kolejny nowy numer i po nim poprawka "Victim Of Fate"!! No i sami widzicie, że nie było innej opcji, niż oczekiwanie kolejnych petard z przeszłości. I takie oczywiście się pojawiły. Przyznam szczerze, że gdy Hansen zaczął zapowiadać bardzo specjalnego gościa, to na mojej buzi zagościł wielki rogal. Od razu wiadomo było kto to będzie. Michael Kiske wskoczył na scenę i brawurowo odśpiewał "I Want Out" i "Future World". Dwa klasyki i generalnie było pozamiatane. Dodatkowo wiedziałem już, że trochę później Unisonic będzie "zmuszony" zagrać coś innego z "Keeperów". No i to było równie dobrą wiadomością. Na koniec był jeszcze zagrany "Save Us" (!) z gościnnym udziałem Clementine Delauney - wokalistki Vision Of Atlantis. Co ciekawe zaśpiewała też w utworze "Over The Rainbow", czyli coverze... Unisonic. Poplątanie z pomieszaniem trochę... To był bardzo dobry koncert, tym bardziej, że dosyć "ekskluzywny", bo jak na razie nie ma planów kolejnych występów. Wiadomo, ten projekt powstał dosyć "spontanicznie" i raczej jako forma zabawy dla Hansena, który w ten sposób podsumował swoje 30 lat na scenie.
Piętnaście minut później swój koncert rozpoczął Blind Guardian, czyli headliner drugiego dnia festiwalu. Ten zespół widziałem po raz trzeci na wackeńskim festiwalu (wcześniej w 2011 i 2007 roku) i muszę przyznać, iż ten występ odebrałem najsłabiej. Fakt, że w miejscu w którym staliśmy było sporo problemów dźwiękowych ("pływające" instrumenty) i było też zdecydowanie za cicho! Wielu Niemców wokół nas coś wykrzykiwało (jak się później okazało krzyczeli "głośniej!") najwyraźniej dając upust swojej frustracji. Z drugiej strony bardzo dobra setlista i tylko żal tego skopanego dźwięku. Oprócz zagranego na początku "The Ninth Wave", który dla mnie jest zbyt przymulający, później już było dobrze i bardzo dobrze. Wiadomo, że numery takie jak "The Script For My Requiem", "Time Stands Still (At The Iron Hill)", "Time What Is Time", "Imaginations From The Other Side" (hehe "...From The Metal Side"!!), czy "Valhalla" same się obronią. Nie wspominając oczywiście o "The Bard's Song - In The Forest"... choć nie został on odśpiewany w jakiś piorunujący sposób. Dla pełnej setlistowej satysfakcji zabrakło mi "Majesty". Ogólnie mam mieszane odczucia co do tego koncertu. Z jednej strony spore widowisko i całkiem zacna setlista. Z drugiej strony wspomniane problemy dźwiękowe i zespół grający jakoś tak bez większych emocji. No trudno, następnym razem pewno będzie znacznie lepiej.
Po koncercie Blind Guardian wracamy na Party Stage gdzie zaczyna się występ Unisonic. Tutaj od razu w oczy rzuca się jedna rzecz - Kai Hansen nie jest liderem. To było dosyć ciekawe doświadczenie, bo zawsze podczas koncertów (Gamma Ray) był w "centrum zainteresowania". W Unisonic to Michael Kiske jest w pierwszej linii i to on "rządzi i dzieli" na scenie. Swoją drogą to jestem pod wielkim wrażeniem głosu tego wokalisty. Tyle lat upłynęło, a on dalej ciśnie te swoje górki ze sporą łatwością. Zespół skoncentrował się na najnowszym albumie "Light Of Dawn" z którego zagrali: "For The Kingdom", "Exceptional", "Your Time Has Come", "When The Deed Is Done", "Throne Of The Dawn". Natomiast z debiutu poleciały: "King For A Day", "Over The Rainbow", "Star Rider" i oczywiście na sam koniec "Unisonic" ("Juuuuuunisłonik"!). Oczywiście nie mogło zabraknąć "Keeperowych" coverów i tutaj zgodnie z moim wyobrażeniem "zabrakło" tych odegranych podczas występu Hansen & Friends. Pierwszy z nich Kiske zapowiedział bezbłędnie: "coś z czasów gdy wyglądałem ciut inaczej i miałem długie włosy"... "A Little Time".... aaa... miazga. A jeszcze w środku wpleciono fragment judasowego "Victim Of Changes"!! Coś genialnego. Drugim moim "michałkiem" było zagrane pod sam koniec (przed "Unisonic") "March Of Time". Klękajcie narody! Co Kiske pocisnął, to ja nie mam pytań. Wszystkie górki wzięte z marszu i bez większego problemu. Facet jest niezniszczalny i głos wciąż ma jak dzwon. Przez grzeczność nie warto wspominać obecnego wokalisty Helloween i to jak się męczy w tym numerze.
Muszę przyznać, że ten dzień spełnił moje najśmielsze oczekiwania. Od zawsze marzyłem, żeby usłyszeć Kiske w "keeperowych" numerach. Rok temu podczas "Rock Meet Classic" miałem okazję usłyszeć dwa takie numery. W tym roku doszły kolejne, w dodatku z Hansenem na gitarze. Mega. A po tym koncercie, widząc reakcje ludzi na te covery, przyszła mi myśl, że Panowie Kiske i Hansen powinni się zgadać i ruszyć w trasę "Keepers On Tour" i cisnąć materiał z tych płyt. Podejrzewam, że tłumy na kolejnych koncertach byłyby formalnością... (jak wiadomo dzisiaj - w 2017 roku ruszy "Pumpkins United World Tour 2017/2018", czyli trasa Helloween wzmocniona o Hansena i Kiske. Nie do końca to miałem na "myśli", no ale nie narzekam. (dop. gumbyy).
Koniec piątkowych szaleństw to koncert Testament. Oddajemy głos Michałowi:
Koncert, który zamykał piątkowy wieczór był jednym z tych, na które mocno ostrzyłem sobie zęby. Po absolutnie genialnym ostatnim albumie, w oczekiwaniu na zapowiadany nowy materiał warto było sprawdzić jak ekipa z Bay Area prezentuje się na żywo. Tym bardziej, że od znajomych, którzy zaliczyli wrocławski koncert grupy słyszałem same dobre rzeczy.
Rozpoczęli od "Over The Wall" a za chwilę przywalili jednym z moich faworytów z ostatniej płyty w postaci "Rise Up". Wspólne darcie się w refrenie, do którego zachęcał Chuck zdarło moje gardło doszczętnie. A był to dopiero początek koncertu! Ktoś myślał że zwolnią? Haha! "The Preacher" rozkręcał dalej zabawę. Gdzieś w połowie koncertu coś przestało nam w ekipie pasować. Nie chodziło absolutnie o formę zespołu ale o to, że grali jakoś tak... szybko. Coś mi się wydaje że pan Hoglan zrobił psikusa kolegom (albo koledzy jemu) i przestawił nieco "klika" o kilka pozycji w górę. Tempo koncertu było naprawdę zabójcze! Mi to nie przeszkadzało - wręcz przeciwnie, a i muzycy bardzo konkretnie podchodzili do sprawy. A wśród nich mój idol, niemłody już przecież Steve DiGiorgio - aktywny, chodził z jednego końca sceny na drugi, zachęcał do zabawy. Thrash metal to nie rurki z kremem! Jeśli chodzi o setlistę - była niemal kopią tej z wrocławskiego koncertu. Zabrakło oczywiście kilku kawałków z "Alone In Dark" na czele - cóż, prawa festiwalu. Osobiście cieszyłem się z kolejnych, hitowych, reprezentantów ostatniego krążka czyli "Dark Roots Of The Earth" oraz "Native Blood". Szczególnie ten drugi kawałek sprowokował znowu do darcia się w refrenie. Po drodze zostaliśmy uraczeni m.in. "D.N.R." - jakiż to jest genialny kawałek. Na koniec poleciało natomiast "The Formation Of Domination". 13 kawałków w nieco ponad godzinę...
Uwielbiam koncertowe oblicze Testament. Zazdroszczę im energii i patrząc na to co wyczyniają oni na scenie stwierdzam z pełną odpowiedzialnością - metal konserwuje. A ja chcę więcej! Więcej Testamentu. Jak dobrze, że nie tak dawno wyszła płyta - będzie okazja zaspokoić apetyt i może zobaczyć wkrótce znowu zespół podczas regularnej trasy! Oby!
I to był koniec drugiego dnia festiwalu. Szybka ewakuacja na nasze pole namiotowe, bez czekania na busa i kilka godzin bezcennego snu.
Sobotnie południe to była spora laba na tegorocznym Wacken. Niewiele ciekawego (dla mnie) się działo i pierwszym koncertem na który się wybrałem, był występ norweskiego Borknagar. Przyznam szczerze, że nie jestem fanem tej kapeli, a nawet nie znam ich twórczości zbyt dobrze. Jakoś tak wyszło, że nie było okazji zapoznać się z tym graniem i już. Teraz po wackeńskim koncercie jestem ciut mądrzejszy i... niewiele się zmieniło. Muzycznie nie do końca moja bajka, choć tak zwane "momenty" były. Jednak ogólny odbiór był "taki sobie" i tyle. Mam spore przekonanie, że takie granie o wiele lepiej przypasowałoby mi w klubie, niż na wielkim festiwalu o godzinie 15-tej. No ale nie sposób wszystkim dogodzić, czy też nie da rady słuchać i lubić każdy zespół. Byłem, widziałem i tyle mojego. Tragedii nie było, o jakimś szale też nie ma mowy. Będą gdzieś, kiedyś jeszcze grali, to sprawdzę ponownie.
Michał w tym czasie udał się pod inną scenę na koncert DevilDriver: Na ten koncert poszedłem z ciekawości. Starsze rzeczy w dyskografii zespołu trafiają w moje gusta. Cenię sobie "The Fury Of Our Maker's Hand", lubię pojedyncze rzeczy z debiutu. Z racji tego, że na innych scenach nie grało nic dla mnie interesującego - stawiłem się pod Party Stage by zobaczyć jak zespół wypadnie na żywo. Ważniejszym aspektem okazała się jednak towarzyska pogawędka ze znajomą, która jak się okazało również znalazła się na Wacken (Alicja - pozdrawiam). A zespół? Cóż, niekoniecznie do mnie trafił. Ciężko mi było w tym chaosie rozróżnić kompozycje. Przy okazji stado ogrów, które postanowiło że świetną zabawą będzie taplanie się w błocie skutecznie odstraszyło mnie od pozostania na tym koncercie. Poczekałem na moje ulubione "I Could Care Less" oraz "End Of The Line" i zmyłem się stamtąd czym prędzej. Sorry Dez... "maybe next time?"
Na koncert Metal Church czekałem ze sporym zainteresowaniem. W końcu miałem nie lada okazję zobaczyć ten zespół z nowym/starym wokalista. Przypomnijmy, iż Mike Howe powrócił w 2015 roku z muzycznego niebytu do śpiewania po dwudziestu (!) latach. Wcześniej stał za "sitkiem" w Metal Church w okresie 1988-1995 i nagrał z tym zespołem płyty: "Blessing In Disguise", "The Human Factor" i "Hanging In The Balance". W roku 2016 premierę miał kolejny album zatytułowany "XI".
Jak łatwo było się domyśleć - zespół skoncentrował się na tych starszych albumach nagranych z Howe. Taka wizytówka - patrzcie, to jest ten gość z którym to nagrywaliśmy. Z "Blessing..." poleciały 2 numery, z "THF" trzy, a "Hanging..." miało 2 przedstawicieli. A z "XI" dostaliśmy dwie kompozycje: "No Tomorrow" i "Killing Your Time". Trzy pozostałe numery to doskonały "Beyond The Black" z debiutu, oraz magiczny "Watch The Children Pray" i "Start The Fire" z albumu "The Dark". Jak dla mnie to setlista trochę niezbyt, no ale z drugiej strony fajnie było usłyszeć te numery z oryginalnym wokalistą. A sam koncert? Dosyć statyczni muzycy i Mike, który jako jedyny robił większe szoł. W sumie można było się tego spodziewać. Generalnie nie zostałem pozamiatany, ale fuszerki nie było. Bardzo chętnie zobaczyłbym Metal Church w klubie, to do tej pory widziałem ich zawsze festiwalowo. Na mniejszej scenie, z takim bezpośrednim kontaktem z muzykami.. no, no, no... to się rozmarzyłem...
Kolejny koncert to Therion o którym opowie Michał:
Orkiestrowe dźwięki rozpoczynające "Rise Of Sodom And Gomorah" zwiastowały, że będzie pięknie. Rozpoczęli od właśnie tego doniosłego, pewnie kroczącego utworu. Zespół jak zwykle przybrany w steampunkowe dodatki (nie rozumiem akurat tego stylu w kontekście muzyki Theriona, ale ok... skoro tak lubią), scena bez żadnej scenografii i środek dnia - idealny przepis na słaby koncert? Nie! Nie w przypadku tego zespołu! Tutaj muzyka obroniła się sama. Przyspieszyli nieco w kolejnym "Cults Of Shadow". Poza ucztą muzyczną, wprawne oko mogło dostrzec... rozpięty rozporek młodej panny Vikstrom. Na szczęście nie było to jedyne, co owa niewiasta miała do pokazania. Jej głos pasuje mi do zespołu jak najbardziej, a energia, z która biegała po scenie zdecydowanie zarażała innych.
Zespół postanowił zrobić wszystkim fanom niespodziankę. Przed kolejnym w zestawie "Typhon" usłyszeliśmy zapowiedź "Wacken!!! For Next Song We Have A Special Guest... Mr Snowy Shaw!". I wszystko jasne. Wpadł jak błyskawica i zmiótł wszystko na scenie i przed/ponad/obok niej. Uwielbiam tego gościa, jego wokal! Kompozycję zaśpiewał wraz z Chiarą i Linneą ukazując pełnię swoich możliwości - przechodził od grobowych growli do wokalanych górek - coś pięknego. "Good Old Days, Yeah?" - podsumował ten krótki, energetyczny występ kolegi po fachu pan Vikstrom. Ehhh oby więcej takich powrotów.
Kolejne kilka chwil spędziliśmy na zabawach wokalnych z Thomasem, który mówił o tym że przekaz z tego koncertu idzie on-line w cały świat, więc warto pokazać jak głośni potrafimy być. Zaraz po tym rozpocząć się najbardziej chyba dziwny i "rozwalający mózg" (jak to powiedział gumbyy) kawałek a mianowicie "Nifelheim". Cholera, że oni się nie pogubią śpiewając te wielogłosy! W "Vanaheim" znowu mieliśmy okazję pośpiewać z zespołem. Swoją drogą - jak pięknie ten utwór się rozkręca przechodząc z niemal ballady w piękny metalowy patataj. "Lemuria" - to utwór z wielu względów dla mnie ważny. Cieszyłem się, gdy został zaśpiewany na żywo. Byłem zawiedziony, że robi to Chiara. Cóż - nic nie poradzę na to, że jej głos mi tutaj nie pasuje. Niemniej - moment był to magiczny, moment zatrzymania. Zatrzymania na chwilę, bo w kolejce czekało "Wine Of Aluqah" z gościnnym występem tancerki na scenie. Czas mijał a zespół grał po prostu rewelacyjnie! Podczas tego koncertu przekonałem się ostatecznie do wokalu Vikstroma - ma chłop głos jak dzwon. Zresztą - wszyscy członkowie tej bandy to naprawdę świetni muzycy. Cieszy mnie też, że Johan Koleberg popracował nieco nad swoją mimiką i integracją z publicznością i nie odgrywa już swoich partii tylko mechanicznie, lecz próbuje łapać jakiś kontakt z widownią a nawet się uśmiecha i gestykuluje!
Jak myślicie co Therion mógł zagrać na koniec? Chyba każdy sam sobie odpowie na to pytanie. Ja dopowiem tylko, że Maestro Christofer był w swoim żywiole. Było widać, że koncert sprawia mu duża radość. Co ciekawe odnosząc się do zebranej licznie publiki stwierdził "może ManowaR miał rację i heavy metalowi żołnierze zdobędą świat" (tu przez chwilę dostałem mikro zawału - czyżby chcieli zagrać mój ukochany cover Manowara w postaci utworu "Thor"? Nieee to niemożliwe). Nieco niefortunnie wyszło natomiast panu Krzysiowi stwierdzenie "Today Germany, Tomorrow All World"...ekhm - może nie w tym kraju. W każdym razie chwilkę po tym krótkim monologu przywalili "To Mega Therion". To było muzyczne spełnienie. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to jeden z najlepszych metalowych utworów jaki kiedykolwiek powstał. Piękne zakończenie pięknego koncertu. Środek dnia, słońce w twarz, brak scenografii - można zagrać dobry koncert? Można zagrać koncert genialny! Panowie z Saxon - proszę obejrzeć, posłuchać i wyciągnąć wnioski...
Chwila przerwy w koncertowych szaleństwach (czas na posiłek) i wracamy pod główne sceny. A tutaj Triptykon i ponownie narrację przejmuje Michał:
Byłem bardzo ciekawy co Tom Warrior i spółka pokażą na scenie. O zespole oczywiście słyszałem, kiedyś nawet miałem do nich jakieś podejście ale nie polubiliśmy się wówczas. To wszystko sprawiło, że nie spieszyłem się jakoś bardzo pod scenę, więc dotarłem pod nią w okolicach trzeciego-czwartego kawałka (przecież trzeba było dopić piwo na polu namiotowym, skorzystać z czystej toalety itd.). Z perspektywy czasu - mogę tego tylko żałować. Gdy już dotarłem moim oczom ukazała się scena przygotowana jakby na jakieś misterium a nie koncert. Trzy odwrócone krzyże, za którymi schowane były mikrofony, ogień płonący w misach, okultystyczne znaki na bannerach i diaboliczna basistka - ten koncert kupowało się już oczami!
A muzyka? Cholera, jeśli tak ma brzmieć black metal to od dziś zostaję black metalowacem. Było przeważnie powoli za to bardzo klimatycznie. I chyba słowo klimat najlepiej opisuje to, co w tej muzyce liczy się najbardziej. Szczególnie w pamięć zapadły mi kawałki śpiewane wraz z dodatkowa wokalistką (zdaje się panią Simone), która stanowiła świetny kontrast do szorstkiego wokalu Toma. W tym koncercie nie chodziło o mega szybkie blasty i onanizowanie gitarowych gryfów. Chodziło o to, by wejść wraz z muzykami do ich mrocznego, chorego, opętanego świata. Prowadzili nas przez ten świat snując kolejne opowieści a my, mimo, że wiedząc że to zły świat czuliśmy się w nim jak u siebie. Klimatowi na pewno sprzyjała pora, w jakiej koncert był odgrywany. Rozpoczął się on gdy było jeszcze jasno a kończył się w mroku późnego wieczoru. Jestem bardzo ciekaw, jak zespół zabrzmiałby na klubowych scenach. Z pewnością chcę przesłuchać dyskografię kapeli a i obejrzeć ich na żywo, jeśli zawitają wkrótce do naszego kraju. Warto! Jak dla mnie Triptykon to jedno z odkryć tegorocznego Wacken!
Żyjemy w czasach, w których trzeba się spieszyć. Spieszyć między innymi po to, aby zobaczyć niektóre zespoły-legendy przed tym, jak zakończą działalność z tego czy innego powodu. Nie zobaczymy już Motorhead, nie będzie nam dane cieszyć się oryginalnym (o tyle o ile...) składem AC/DC, pożegnalną trasę odbył właśnie Black Sabbath... Do tego grona dobija inna legenda lat osiemdziesiątych, amerykański Twisted Sister. Ale, ale... to nie wiek muzyków był jedynym kryterium, które zdecydowało o mojej obecności pod sceną w trakcie wackeńskiego koncertu grupy. Zawsze byłem fanem tego zespołu. Lubiłem ich luz, autoironię, zabawę i... Dee "Fuckin" Snidera, który już na poprzednim Wacken zasłynął niezapomnianą konferansjerką, przy okazji gościnnego występu. Gdy w 2015 r. ogłoszono Twisted Sister jako jednego z headlinerów niemieckiego festiwalu, wiedziałem, że będę na tym koncercie. Ba! Wiedziałem, że będę się na nim dobrze bawił.
Rozpoczęli mocno od "Stay Hungry". Scena praktycznie bez żadnej scenografii, jedynie na tylnym ekranie wyświetlono logo zespołu złożone z flag różnych krajów (polskich barw niestety zabrakło) oraz hasło będące jednocześnie nazwą trasy: "Forty And F*ck It". Tak - trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść. Wspomniał zresztą o tym sam Dee Snider mówiąc, że mamy okazję oglądać ostatni koncert zespołu na niemieckiej ziemi. Zarzekał się, że ich zakończenie kariery to prawdziwy koniec a nie koniec w stylu Scorpionsów, Judas Priest czy Ozzy'ego . "Żadnych bredni w stylu "No More Tours"! Kupiłem koszulkę z tej trasy w 1992 r! i co?!" - grzmiał ze sceny wokalista. Między jego żartami muzyka waliła między oczy aż miło. Publiki nie trzeba było specjalnie zachęcać do śpiewania kolejnych hitów takich jak "The Kids Are Back" czy "You Can't Stop Rock'n'Roll" (zwane w naszym hermetycznym, wyjazdowym towarzystwie "Piosenką Syzyfa"). Pomiędzy hitami do wspólnego śpiewania pojawiały się istne riffowe petardy. Tak naprawdę dopiero na żywo można było się przekonać, że Twisted Sister to nie tylko rockowy kabaret i śpiewanie o rock'n'rollu. Dowodem na to mogą być ciężko zagrane: "Under The Blade" czy "Burn In Hell".
Ładnym momentem było wykonanie "The Fire Still Burns" - zadedykowane zmarłemu w zeszłym roku perkusiście grupy A.J. Pero. Zostaliśmy przy tej okazji uraczeni opowieścią o tym, jak zespół zastanawiał się co zrobić w sytuacji, gdy któryś z jego członków nie będzie mógł kontynuować gry. Podobno niedługo przed śmiercią perkusista powiedział, że gdyby kiedyś nie mógłby zagrać z zespołem, to za bębnami zobaczyłby na swoim miejscu... Mike'a Portnoya. A.J. zmarł rock'n'rollowo - w trasie, w tourbusie zespołu. A koledzy? Cóż spełnili jego życzenie i tego wieczora na Wacken za bębnami rzeczywiście siedział sam Mistrz Portnoy! Podobno było to jego pierwsze Wacken w życiu! (Twistedzi zagrali tu drugi raz - pierwszy koncert z 2003 roku ukazał się na DVD) Tak czy inaczej - ogień rzeczywiście zapłonął. Zarówno metaforczynie - z riffów jak i dosłownie - na scenie co i rusz buchały płomienie.
Oczywiście koncert Twisted Sister nie mógł odbyć się bez hymnu, najbardziej znanego utworu tego zespołu. "We're Not Gonna Take It" sprawiło, że 90 tysięcy gardeł nie oszczędzało się ani chwili i wspólnie skandowało refren. Po zakończeniu gry instrumentów Snider zaprosił publikę do zabawy i śpiewania a'capella. Był chyba zdziwiony ("Fuck Yeah!"), gdy publika już po zakończeniu zabawy sama zaczęła śpiewać raz jeszcze nieśmiertelny refren. Cóż było robić? Zespół zagrał te parę nut raz jeszcze ku uciesze własnej i wszystkich zgromadzonych. W międzyczasie wokalista popisał się swoim talentem kabaretowym. Zapowiadając kolejny numer spojrzał w prawą stronę pola festiwalowego i ze zdziwieniem zapytał "Zaraz, zaraz - czy to na horyzoncie to renifer?". Istotnie jedna z firm postawiła dużego, około 10 metrowego, drewnianego renifera/jelenia na terenie festiwalu, który pełnił funkcję knajpy i tarasu z widokiem na sceny (ze względów politycznych nie napiszę przez jak bardzo niepolityczne miejsce prowadziło wejście do owego renifera). Wracając do Snidera - był wyraźnie zaintrygowany figurą zwierzęcia ale już za chwilę dodał: "Aaaa bo to jest z pewnością metalowy renifer, prawda? Gdyby to był zwykły renifer to byłoby to co najmniej dziwne ale jeśli jest to metalowy renifer to wszystko jest ok". Cóż za piękny prztyczek w nos organizatorów, którzy zdają się dodawać słówko "metal" do każdej inicjatywy czy pierdoły, jaka pojawia się na festiwalu czy pochodnych mu imprezach (mamy przecież "Full Metal Mountain", "Full Metal Cruise", "Metal Train", "Metal Market", "Metal Guard" itd.).
Kolejny klasyk i kolejny piękny moment koncertu nadszedł wraz z wykonaniem, mojego ulubionego, "The Price". Nie mogło tu zabraknąć dedykacji dla A.J. Pero oraz Lemmy'ego. Wokalista poprosił przed utworem aby wszyscy podnieśli w górę zapalniczki, telefony lub pochodnie (tak pochodnie). Na jednym z refrenów wygaszono na jego prośbę światła. Dziesiątki tysięcy światełek robiło ogromne wrażenie. Autentycznie wzruszający moment koncertu. Już za chwilę jednak usłyszeliśmy, że następny dzień to niedziela i z pewnością wybieramy się do kościoła. Oznajmiono nam jednak, że to kościół przyjechał do nas! Każdy mógł wyznać wiarę śpiewając wspólnie refren do "I Believe In Rock'n'Roll". Po nim jeszcze tylko niszczący riffem "Under The Blade" oraz klasyczny "I Wanna Rock" i zespół zszedł ze sceny...
To oczywiście nie było wszystko. Powrócili szybko aby zaserwować trzy bisy: "Come Out And Play", "Tear It Lose" i "S.M.F." zagrane dla wszystkich chorych matkoje...yyy dla całej publiczności, która kilka chwil wcześniej wykrzyczała w stronę sceny "I Am Sick Moterfucker!". Podczas bisów zniknęła z ekranu grafika z nazwą trasy, lecz podczas ostatniego utworu nad perkusistę wzniosło się iskrzące się logo zespołu. To był naprawdę koniec. Panowie podziękowali, zeszli ze sceny i... zostawili ludzi z przysłowiowymi szczękami u ziemi a jednocześnie ogromnymi uśmiechami na twarzach.
Osobną relację można by napisać o konferansjerce Dee Snidera (o tym, czy gra w tym roku Rammestein, o tym że większość ludzi woli "fuck" niż "rock", etc...). Uwielbiam tego gościa za autentyczność, spontaniczność i fakt, że potrafi śmiać się z samego siebie i głupot jakie czasem wygaduje. Widać, że bawi się świetnie i zaraża ludzi dobrym humorem. Ważne jednak, że w tym wszystkim - żartach, wspólnie śpiewanych refrenach - nie zabrakło dobrej, mięsistej, metalowej muzyki. Są zespoły, których patentem na zabawy z publicznością jest śpiewanie "hu-ha!", są zespoły, które silą się na "niby spontaniczne" żarty, które na kilometr śmierdzą rutyną. Twisted Sister jest totalna antytezą wyżej wymienionych. Naprawdę wiedzieli kiedy zejść ze sceny nie stając się własną karykaturą. A mi pozostał z jednej strony mały smuteczek, że prawdopodobnie nie zobaczę więcej tego zespołu, nie zaśpiewam że "nie mogę zatrzymać toczącej się skały". Z drugiej jednak strony: cholera byłem na koncercie Twisted Sister! I wiecie co: "I Believe In Rock'n' Roll"!
Po fantastycznym koncercie Twisted Sister chwilę później na sąsiedniej scenie zameldowała się formacja Arch Enemy. Zgodnie z moim planem zameldowałem się przy barierce tuż przed startem koncertu, więc nie pozostało nic innego, niż dobrze się bawić. Intro ("Khaos Overture") przy kotarze zasłaniającej całą scenę szybciutko przeleciało, i zespół rozpoczął od "Yesterday Is Dead And Gone". W sumie niespecjalny ten start, więc na spokojnie przyglądam się wystrojowi sceny. A tutaj zgodnie z zapowiedzią - bogactwo na maksa. Stylizacja jakby jakiejś starożytnej świątyni, na środku wielkie, rozświetlone koło na podwyższeniu zza perkusją. Po bokach wielkie płachty, które w trakcie koncertu odsłoniły kolejne dekoracje. Do tego kapitalne światła i spora ilość pirotechniki w późniejszych numerach. Rzeczywiście było tak, jak muzycy zapowiadali na konferencji prasowej - mega produkcja sceniczna. Jak wiadomo nie szata zdobi człowieka, czy też okładka nie świadczy o płycie, bo najważniejsza jest zawartość. A z tym było całkiem nieźle. Co prawda brakowało mi konkretnego pazura, ale Arch Enemy ostatnio mocno się "złagodziło" brzmieniowo. Do tego praktycznie po każdym kawałku muzycy schodzili ze sceny - a dokładnie chowali się w takim osłoniętym od wzroku publiki miejscu przed perkusją. Trochę to podcinało dynamikę tego koncertu, bo te przerwy trochę zawsze trwały. Muzycznie było całkiem elegancko. Gitarowy duet Amott & Loomis to gwarancja konkretnej jazdy. Wokalnie Alissa też niezły ogień, choć jeśli chodzi o charyzmę, to jednak Angela (Angelica!) miała jej więcej. Festiwalowe granie, w dodatku z rejestracją na DVD, więc setlista dosyć oczywista - sporo (8) utworów z dwóch ostatnich albumów. Pozostałe sześć to klasyki, które sprawiły mi największą frajdę, no bo jak inaczej? Weźmy taki "Ravenous", "Dead Eyes See No Future", "We Will Rise", czy "Nemesis" i wszystko jasne. Widziałem Arch Enemy siódmy raz i po raz kolejny było pozytywnie, choć te wcześniejsze koncerty wspominam ciut lepiej. Tutaj prawdopodobnie będzie miła pamiątka, bo kamera śmigała koło mnie co chwilę, więc jest spora szansa zobaczyć siebie na DVD.
To nie był jeszcze koniec atrakcji tegorocznego Wacken Open Air. Na sam koniec organizatorzy przygotowali koncert Dio Disciples z "bardzo wyjątkowym Gościem". Jest to projekt prowadzony przez Wendy Dio, który wspomina i celebruje genialnego wokalistę. Grają i śpiewają tutaj przyjaciele i znajomi Dio, nie brakuje też muzyków z którym w przeszłości współpracował. W projekcie udzielają się: "Ripper" Owens, Joe Retta (Heaven & Earth), Oni Logan (Lynch Mob), gitarzysta Craig Goldy (Dio), basista Bjorn Englen (Yngwie Malmsteen), klawiszowiec Scott Warren (Dio, Heaven & Hell), i perkusista Simon Wright (Dio, AC/DC, UFO). Jak widać - nie są to anonimowi ludzie.
Zagrane zostały oczywiście covery Dio - "Holy Diver", "The Last In Line","Egypt (The Chains Are On)", "Rainbow In The Dark" i jeszcze jedna kompozycja, o której osobne słówko. Nie mogło zabraknąć oczywiście kompozycji z repertuaru Rainbow: "Kill The King" i "Stargazer". Mieliśmy też jeden numer z repertuaru Black Sabbath, którym był "I". Muzycznie i wokalnie wszystko było jak należy, choć dla mnie w zupełności wystarczyłby na wokalu "Ripper", który doskonale sobie radzi w taki repertuarze. Te kolejne zmiany wokalistów w sumie można by pominąć... no ale nie ja tutaj jestem od układania co kto ma robić...
Przed ostatnim numerem (jak się okazało był to nieśmiertelny "We Rock") scena została wygaszona, a na telebimach oglądaliśmy archiwalne zdjęcia i urywki koncertów/klipów. Podczas tych pokazów na scenie trwała instalacja dosyć nietypowego sprzętu - był to wieeelki monitor... jak się wydawało w pierwszej chwili. Po chwili muzycy rozpoczęli grać utwór "We Rock", a na monitorze, a raczej ekranie wyświetlił się hologram Dio, który odśpiewał ten numer. Świateł praktycznie nie było, więc zespół grał w półmroku, a na wielkim ekranie Ronnie James Dio śpiewał "We Rock". Taaakie cuda Panie! Wyglądało to jakby Ronnie został wysamplowany z jakiegoś DVD i wyświetlony na tym ekranie. Szczerze mówiąc nie wyglądało to specjalnie efektownie, bo sporo było w tym sztuczności i komputerowego generowania, ale jako ciekawostka - jak najbardziej. Ogólnie mam nadzieję, że to nie stanie się za jakiś czas normą i nie będziemy brali udziału w takich wirtualnych koncertach. Są DVD i jak dla mnie to w zupełności wystarczy. Zakończone historie niech takimi pozostaną.
I to był już ostatni akt Wacken Open Air 2016. Były to moje 12 (!) odwiedziny na tej imprezie i cóż mogę nowego dodać? Kilka przemyśleń co do organizacji oczywiście mam. W tym roku, podobnie jak rok wcześniej pogoda zupełnie nie dopisała. Było dużo deszczu i morze błota. Niestety organizatorzy od pewnego czasu lekko mają "wywalone" na takie niedogodności i kompletnie nic z tym nie robią (mała korekta - po festiwalu jednak zainwestowano w system drenażu, który ma odprowadzać nadwyżki wody - dop. gumbyy). No i człowiek brodzi w tym bagnie niczym jakaś czapla.... A pamiętam jak kilka lat temu były akcje wysypywania trocin, czy też słomy pod scenami. No ale wtedy organizatorom ciut więcej zależało na publice, bo festiwal rozrastał się i była chęć utrzymania ludzi. W tym roku (jak i w poprzednim) totalnie olano ten temat i sporo osób narzekało. Co też przełożyło się na sprzedaż biletów - mamy listopad (czas pisania tych słów) i nie ma jeszcze sold out. W poprzednich latach to była kwestia 2-3 dni i 75000 (oficjalnie) biletów było wyprzedanych. A właśnie... tutaj też kamyczek do ogródka organizatorów - od kilku lat oficjalna liczba sprzedanych biletów to wspomniana liczba. Do tego dokładamy oczywiście kilka tysięcy dziennikarzy i to jest taka stała. Tak patrząc po tym co rok w rok dzieje się pod scenami, to tych ludzi jest z każdą edycją coraz więcej. Oj przydałoby się wrócić do tej nominalnej liczby, bo teraz na koncertach headlinerów jest ogólnie masakra. Jak człowiek nie przyjdzie z dużym wyprzedzeniem pod scenę (a przecież pomiędzy koncertami jest często ledwo 15 minut przerwy), to ogląda się to z dużej odległości...
No dobra, koniec marudzenia... tegoroczna edycja to kapitalne koncerty Twisted Sister, Iron Maiden, Testament, Therion, czy Triptykon. Kilka innych na świetnym poziomie i to jest sól tego festiwalu. Człowiek zmęczony, z nogami wchodzącymi do dupy ciśnie kolejny koncert. Towarzysko jak zwykle kapitalnie, choć kiepska pogoda nie zachęcała do pokoncertowych pogawędek. Na szczęście śniadania były "nasze" i tutaj działy się przeróżne historie... Ale to nie czas i miejsce o tym wspominać. Jak zwykle ten festiwal pozostawił dobre wspomnienia, bo nie okoliczności i miejsce się liczą, tylko ludzie z którymi jesteśmy. A okoliczności przecież nie były złe - świetna muzyka grana na żywo! Cóż chcieć więcej? Deszcz, błoto, zimno? Pff... kto by się tym przejmował. No i za rok ciśniemy znowu!
tradycyjnie kilka pozdrowień: Strati & Marcin, Michał, Thomen(-ik) & Dziadek - za rok się widzimy, nie ma gadania (hehe) i reszta spotkanych znajomych.
|