Metallica, Slipknot, Vader
Stadion Śląski, Chorzów - 31 maja 2004 r.
Metallica. Zespół legenda wreszcie postanowił wrócić do naszego pięknego kraju i w dodatku zorganizować tu "największe koncertowe wydarzenie w Europie". Szumnie zapowiadane 4 telebimy, 30 ciężarówek ze sprzętem, nowoczesny system dźwięku i Bóg wie co jeszcze trafiło na Stadion Śląski w Chorzowie by przygotować wszystko pod koncert chyba najpopularniejszej kapeli świata. Sam zespół miał rozwalić cały Chorzów 31 maja, przez wielu najbardziej wyczekiwanego poniedziałku tego roku.
Dojechaliśmy pod bramę numer 7 (czyli jednej z dwóch prowadzących na płytę) bez większych problemów (swoją drogą jestem z Katowic, więc nie było szczególnie trudno), po drodze mijając pełno ludzi z wiadomym logiem na koszulce. Atmosfera była wręcz piknikowa, fani leżeli wszędzie gdzie mogli, a przy wejściu, wbrew temu co się mogło wydawać, nie było już dwóch tysięcy czyhających na otwarcie fanów, więc ok. 13.30 spokojnie stanęliśmy sobie w kolejce. Tak z dwadzieścia minut przed otwarciem bram (planowo - 15.00) pojawił się miły pan z Fosy ("k..wa, jak się nie rozejdziecie to się wszystko z..bie") i kazał ustawiać się w kolejki w celu otrzymania pasków na rękę. Paski okazały się sprytnym patentem, mianowicie dostawało je tylko pierwsze kilka tysięcy osób (chyba dwa, ale głowy nie dam) i tylko oni mogli stać na specjalnie wydzielonym obszarze najbliżej sceny. Rozwiązanie całkiem niezłe ze względów porządkowych, szkoda tylko, że mało kto o tym wiedział i nie spieszył się specjalnie z wejściem. Zaskakująco miły był fakt tylko siedmiominutowego opóźnienia otwarcia bram. Potężna trzystopniowa kontrola nie różniła sie szczególnie od tej, jaką serwują nam np. w Spodku ("co to? -komórka -dobra, idź") i bez większych ekscesów dotarliśmy na miejsce akcji. Weszliśmy jako jedni z pierwszych, dostaliśmy się w strategiczne miejsce we wspomnianym wydzielonym obszarze i czekaliśmy na pierwszy support czyli polskiego Vadera.
Słońce grzało niemiłosiernie i atmosfera z piknikowej zmieniła się w plażową, pozdrawiam wszystkich, którzy twardo siedzieli w skórach i nic sobie nie robili z tego upału. Po scenie od początku kręcili się techniczni, czasem można było wpatrzeć Mausera i Novego z Vader. Sam zespół miał zacząć grać o 17.45, także większość obecnych przeleżała te dwie godziny z wyraźną chęcią wrócenia do domu z opalenizną a'la Ricky M. W końcu z głośników poleciało intro i na scenie pojawiła się nasz polska legenda. Zespół Vader bardzo sobie cenię, miałem nawet okres "bycia wielkim fanem" i cieszyłem się, że mogę ich sobie pooglądać na żywo. Niestety, pierwszym co rzucało się w oczy (uszy) było złe nagłośnienie. Mało selektywne, biednego Mausera praktycznie nie było słychać. Jako że mój kontakt z ich muzyką ostatnimi czasy mocno się ograniczył, a i przez wspomniane kłopoty z dźwiękiem, nie jestem w stanie przytoczyć tu pełnej setlisty. Na pewno zagrali Epitaph i Carnal, wydaje mi się też, że poleciało Decapitated Saints, Final Massacre. Planowo zespół miał grać pół godziny, ale niestety, z jakichś powodów Peter i reszta zeszli ze sceny już po dwudziestu minutach. Cóż, Vader grający przy pełnym świetle, z nienajlepszym nagłośnieniem i baardzo krótką setlistą nie był może szczytem marzeń, ale i tak się podobało, dobrze, że zagrali, a i widać było, że obowiązkowo dają z siebie wszystko. Tylko to nagłe skrócenie czasu...
Za jakieś pół godziny na scenie miał pojawić się support numer dwa, czyli Slipknot. Cóż, miałem kiedyś okazję zapoznać się z płytą "Iowa" i, delikatnie mówiąc, nie spodobała mi się. Gdyby leżało to w moich możliwościach zmieniłbym support na coś co choć w 1/4 zaspokoiłoby głód hammetowych solówek, ale cóż. Na scenie dosyć szybko zaczęły pojawiać się loga zespołu, a także słynne dodatkowe bębny. Przyznam, że ta beczka po piwie w jednym z zestawów mnie zafascynowała. Bez większego opóźnienia na scenę wybiegło dziewięciu zamaskowanych kolesi i zaczęli nawalać. Jak już można było zauważyć przy wejściu (koszulki itp.), na stadionie zebrała się duża grupka fanów tego zespołu, którzy zaczęli się bawić. Usunąłem się gdzieś, gdzie mogłem nie brać udziału w młynie (stara zasada "nie lubię, więc...") i oglądałem sobie show. Cóż, widać było, że na scenie czują się świetnie, aczkolwiek wielu ludzi (w tym autora tej relacji) ich zachowanie mogło śmieszyć. Najciekawsi byli ludzie obsługujący te dwa dodatkowe zestawiki. Walili w nie raz na utwór, a potem biegali po scenie (albo po tych zestawikach), przewracali się itp. Z radością dołączał też do nich DJ i razem wprawiali ludzi w zachwyt umiejętnościami nic nie robienia. Każdy kto kiedykolwiek poznał muzykę tego zespołu wie czego się spodziewać, gazety określają ich jako "zabójczą mieszankę death metalu, hip hopu i industrialu". Ja osobiście wstrzymałbym się z tym "zabójczą", po wysłuchaniu kolejnego takiego samego utworu chciało mi się zwyczajnie spać. Jednak trzeba przyznać, że kupa ludzi się przy ich muzyce dobrze bawiła i odczucia przynajmniej połowy obecnych były skrajnie różne od moich. I ok.
Wreszcie, po zejściu ze sceny Slipknota do obejrzenia pozostał tylko jeden zespół: Metallica! Atmosfera robiła się gorąca, tradycyjnie na miejsce jednego człowieka wychodzącego spod sceny pojawiało się dziesięciu innych. Legenda miała zacząć dopiero o 21.00, więc się nastaliśmy. W międzyczasie zrobiło się ciemno, temperatura się "unormalniła", a z telebimów poleciał trailer "Some Kind Of Monster". Czekanie urozmaicała nam pani kamerzystka (kto stał na środku blisko sceny ten wie o co mi chodzi:) ), śpiewanie przebojów Boys i Ich Troje.
W końcu muzyka z głośników ucichła, a na telebimach pojawiła się chyba najważniejsza dla fanów Metallicy scena z filmu "Dobry, Zły i Brzydki". "Ecstasy of Gold" wypełniło stadion razem z krzykiem 45 tysięcy gardeł, zapaliły się reflektory, a po kilku następnych chwilach na scenę wypadł sam Lars Ulrich. Znajomy dźwięk, znajome postacie na scenie i "Blackened"! Znowu ryk, ale tym razem obowiązkowo układający się w "blackened is the end...". Tu trzeba by było opisać scenę: z sześć mikrofonów porozstawianych na całej szerokości plus drugi poziom. Muzycy biegali wszędzie gdzie mogli, gdyby nie telebimy pewnie przez połowę numerów nie widziałbym gdzie akurat stoi Hetfield. Poza tym efekty pirotechniczne, ognie, fontanny światła. Zaraz po "Blackened" poleciał "Fuel" i "The Four Horsemen". Potem wszystkie światła gasną i z głośników znajome dźwięki "Fade To Black". Cały stadion zapalniczek i obowiązkowe ogólne śpiewanie. Klimat, który trudno opisać, szkoda tylko, że nikt nie chciał nucić ze mną solówek :) Potem trochę zabawy z publicznością i pierwszy numer z "St. Anger" - "Frantic". Nie będę czarował, nie lubię tego albumu, ale na koncercie utwór sprawdził się całkiem nieźle. Następnie pierwsze poważne zaskoczenie tego koncertu czyli "King Nothing". Wiadomo, że zespół numerów z "Loada" i "ReLoada" szczególnie nie rozpieszcza, a tu już drugi z serii. Osobiście lubię ten numer, pozostałe 44 tysiące 999 osób chyba podzielały moje odczucia, bo refren słyszeli pewnie i w Gdańsku. Żeby było śmieszniej to po "King Nothing" zagrali "No Leaf Clover". Nie analizowałem ostatnich setlist grupy (po co psuć sobie niespodziankę:) ), ale tego zupełnie się nie spodziewałem. Potem "St. Anger" i koniec nowych utworów na dziś. Następnie najpierw "test śpiewania" i cały stadion: "I'm your dream...". Oczywiście "Sad But True", który na koncertach sprawdza się wręcz idealnie. Króciutka przerwa na wykrzykiwanie "1,2,3,4" i "Creeping Death". O mocy tego utworu nie trzeba chyba nikogo przekonywać, wzorowy kawałek koncertowy, który przewrócił stadion na drugą stronę, szkoda tylko, że dużo osób nie miało już siły się drzeć. Po "Creeping Death" znowu robi się ciemno i lecą znajome dźwięki gitary. "Battery"! Potem jednak na dłużej schodzą ze sceny, by powrócić z "Wherever I May Roam". Dalej krótka solóweczka Hammeta, która przechodzi w "Nothing Else Matters". Reflektory na Jamesa, morze zapalniczek i jedziemy z najpopularniejszym chyba utworem Metallicy. Zaraz potem, bez zbędnych słów "Master of Puppets", i to calusieńki, od początku do końca! Kompletna masakra, następnie znowu ciemność, słychać tylko zawodzenie i przepełnione bólem glosy do których wkrótce dołączają wybuchy pirotechniczne na scenie i ogólna wrzawa gdy rozpoczyna się "One". Piękny kawałek, na koncercie robi jeszcze większe wrażenie. Nikt chyba nie miał problemów z rozpoznaniem następnego "Enter Sandman", nikt też wyraźnie nie miał problemu z wyśpiewywaniem całego tekstu. Chłopaki schodzą ze sceny przy ogromnym aplauzie, ale, oczywiście, muszą wrócić! I to nie byle jak, bo z "Dyers Eve"! Każdy zorientowany wie jak rzadko grają ten numer, zwłaszcza w całości, a tu dostaliśmy pełne wykonanie i to z jaką energią. Dalej "a song from Kill`em All album" i oczywiście "Seek And Destroy", kolejny standard bez którego by ich linczowali, ale to już niestety naprawdę ostatni kawałek dzisiaj. Kostki Jamesa, Kirka i Roberta lecą w tłum, panowie popisują się znajomością polskiego i obiecują, że wrócą (a spróbowaliby nie:) ). W końcu, przy ogromnym aplauzie schodzą ze sceny po raz ostatni.
Niesamowity koncert, nawet mimo kilku wad (coś było czasami z nagłośnieniem Kirka, Hetfield mylił teksty i nie było "For Whom The Bell Tolls", jednego z "must-be") przeżycie niezapomniane. Wielka scena, efekty pirotechniczne, świetne oświetlenie i przede wszystkim sam zespoł. Zero gwiazdorstwa, cudowny kontakt z publicznością i totalny luz. Gadki Hetfielda, biegi Ulricha, mini solóweczki Hammeta i wyraźnie dobrze czujący się w kapeli Robert.
Może ktoś był niezadowolony, nie wiem, jeśli tak to seek and detroy go :)
|