33. Festiwal Rockowy Generacja Koszalin - 09-10.11.2013
Niecały tydzień temu zakończył się 33. Festiwal Rockowy Generacja. Po frekwencyjnej klapie sprzed roku, powrócono do sprawdzonej wcześniej formuły, a więc dwóch dni koncertów, z czego podczas pierwszego zobaczyć można młode polskie kapele walczące o główną nagrodę, a drugiego koncert finałowy z "wielką gwiazdą". Zasady konkursu podczas tegorocznej edycji zostały jednak lekko zmienione, ponieważ grupom dano więcej czasu na zaprezentowanie swojego materiału: miast trzech kawałków mieliśmy 4-5, co sprawiło, że przesłuchania trwały ponad dwie godziny. Była to jednak zmiana jak najbardziej na plus.
Dzień 1: Omni mOdO, Rouse Pores, dZIADY, Krzikopa, Thermit, Raggafaya
Koncerty pierwszego dnia zorganizowane zostały na scenie zbudowanej... w dużym holu przed wejściem do kina Kryterium. Miałem przez to spore obawy związane z nagłośnieniem, bowiem nie była to miejscówka stworzona pod koncert rockowy/metalowy, ale okazało się, że technicy dokonali prawdziwego cudu - wszystko brzmiało naprawdę dobrze. Sam hol był przy tym bardzo pojemny - spokojnie można przyjąć, że na przesłuchaniach zjawiło się ponad 200 osób. Czekało na nich 5 zespołów konkursowych, a do tego koncert pierwszej gwiazdy - grupy Raggafaya, grającej połączenie rocka i reggae. Wśród kapel na konkurs spore zróżnicowanie: od folku, przez hard rock, na siarczystym thrash metalu kończąc.
Pierwszym zespołem, który pojawił się scenie był poznański Omni mOdO, a więc mieszanina rocka i rapu. I choć za bardzo za takim połączeniem nie przypadam, to jednak przyznać muszę, że źle nie było. Duża w tym zasługa perkusistki, która pokazała, że miejsce kobiet istotnie jest przy garach (ot, taki mały żarcik...) - bardzo dobrze się na nią patrzyło. Przyczepić się można było tylko do dwóch rzeczy: wokalista w wolniejszych partiach nie radził sobie już tak pewnie i setlista była dla mnie zbyt... zróżnicowana. Mieliśmy bowiem interesujące, "połamane" rockowe numery, kawałki dużo bardziej komercyjne, jak również te podchodzące pod nu-metal. Przez to do tej pory nie wiem czym właściwie jest Omni mOdO. Rozumiem, że zespół chciał pokazać, iż doskonale sprawdza się w różnych gatunkach, no ale jak coś jest do wszystkiego...
Po krótkiej przerwie technicznej na scenie zameldował się Rouse Pores z małej wsi Warszawą zwaną. Kapela zagrała nam hard rocka ale, niestety, nie w stylu Thin Lizzy czy Deep Purple a raczej przypominając dokonania amerykańskiego Deftones. I znów: nie moja bajka. Instrumentalnie było nieźle, tu i ówdzie jakaś melodia zakręciła się w głowie ale to wszystko było strasznie... typowe i przewidywalne. Nie było mowy o żadnej oryginalności. W tej kwestii lepiej wypadły dZIADY, które trafiły na Generację z przypadku, zastępując Norvid, który nie mógł tego dnia dotrzeć. Nie dość, że prezentowali się... cóż, intrygująco, to sama muzyka okazała się bardzo trudna do sklasyfikowania. Byli ciekawi, dobrze się czuli na scenie, ale muszą troszeczkę bardziej popracować nad umiejętnościami, gdyż niekiedy bywało mocno nieczysto.
Następną grupą była śląska Krzikopa, grająca muzykę inspirowaną ludowymi przyśpiewkami. Co ciekawe, mimo iż mamy do czynienia z kapelą rockową, to w składzie nie ma ani basisty ani gitarzysty - jest wokalistka, skrzypaczka, perkusista, akordeonista i klawiszowiec (który również odpowiada za całą elektronikę). Brzmi ciekawie? I tak było w istocie! Zaintrygowana publiczność tłumnie ruszyła w stronę sceny zobaczyć co to za cudaki tak grają (czy raczej "grajo") i szybko zaczęła tańcować, pogować i robić "ścianę śmierci". Zabawa była tak dobra, że po zakończeniu mini-występu zaczęto domagać się... bisu. Organizatorzy posłuchali głosu ludu i Krzikopa powróciła ażeby zagrać "Hasiorki" - podobno jeden z ich bardziej znanych numerów. Spory sukces, ale czy kapela ma szansę zaistnieć na polskiej scenie? Jak najbardziej, z tym że czeka ich jeszcze trochę pracy. Nie wszystko bowiem grało tutaj jak należy - moim zdaniem przydałby się gitarzysta, warto też mocniej popracować nad aranżami. Nie wszystkie numery trzymały bowiem taki sam poziom: były numery świetne ("Doliny, doliny") jak i te nieco słabsze.
Ostatnim uczestnikiem konkursu był poznański Thermit, który we wrześniu tego roku wydał EP-kę "Encephalopathy". Jest to młodziutki band (istnieje od 2009 roku) grający to, co tygryski lubią najbardziej, mianowicie thrash metal. Chłopaki tego wieczoru nie wzięli jeńców: wpadli na scenę, zaatakowali potężną dawką mięsistych riffów, a tych którzy przeżyli dobili drugim tego dnia bisem. Mimo młodego stażu Thermit wypadł bardzo profesjonalnie a sami muzycy okazali się naprawdę znakomici. Wielkie brawa należą się również Trzeszczowi za mikrofonem - właścicielowi jednego z najmocniejszych metalowych głosów w Polsce: góry wyciągał niczym John Cyriis, a charakterystyczna chrypka nadawała mu charakteru. Pod sceną zakotłowało się już od pierwszych dźwięków i do samego końca było tam istne piekło. No ale nie można się temu dziwić: kapela dała z siebie wszystko, a i same kompozycje były bardzo dobre. Warto przyjrzeć się bliżej temu młodemu zespołowi - będą z nich ludzie!
Po ostatnim występie konkursowym jury udało się na obrady a scenie pojawiła się gwiazda wieczoru: Raggafaya. Grupa powstała w 2004 roku w Koszalinie i ma na swoim koncie mnóstwo sukcesów, wśród których wymienić można chociażby występ na Przystanku Woodstock czy też dojście do finału w muzycznym show Polsatu "Must Be the Music". Warto także wspomnieć o tym, że zespół znajduje się pod skrzydłami Wojciecha Wojdy - lidera Farben Lehre i twórcy imprezy Punky Reggae Live. W zeszłym roku nastąpiła poważna zmiana w składzie Raggafayi, gdyż odszedł jeden z wokalistów, ale na szczęście nie wpłynęło to na kondycję reszty - publiczność ciągle bawi się na ich koncertach znakomicie. Jeśli się lubi taką muzykę oczywiście. Kapela gra połączenie rocka, reggae, s-ka i dancehallu, niekiedy podlewając to również punkiem. A jeśli jakaś grupa lubi jamajskie klimaty, to nie trzeba być Sherlockiem Holmesem ażeby zgadnąć o czym głównie śpiewa: baka, trawa, zielsko, dobra zabawa i jeszcze więcej jarania. Pozytywny przekaz, co nie? Raggafaya spędziła na scenie prawie 1,5h i niemal 200 osób podskakiwało czy kołysało się przy dźwiękach ich muzyki. Publika chóralnie odśpiewywała refreny co bardziej znanych numerów (ja znałem jeden - przyznaję się bez bicia) i nie trzeba było długo ich namawiać na różnego rodzaju zabawy wokalne. Cały koncert był wesoły i pełen dobrej energii. Pochwalić trzeba szczególnie Haukę na klawiszach, który z powodzeniem przejął rolę Enzyma jako drugiego wokalisty. Jeśli lubicie grupy typu Farben Lehre, Zabili Mi Żółwia czy Koniec Świata, to na pewno Raggafaya trafi do Waszych gustów.
Po koncercie przyszedł czas na ogłoszenie wyników. Nagrodę publiczności (przyznawaną na podstawie kart do głosowania, która dostał każdy kto przyszedł), a więc 1000 złotych, zdobył zespół Thermit i nie było to dla mnie żadnym zaskoczeniem - sam na nich głosowałem. Werdykt jury już mógł co niektórych bardziej zaskoczyć. Drugą nagrodę (również 1000 zł.) zdobył Omni mOdO, natomiast zwycięzcą Generacji została kapela Krzikopa, która zgarnęła 2000 zł. Osobiście zdziwiło mnie to, że zabrakło Thermita, który był moim zdaniem najlepszą technicznie grupą tego wieczoru - chłopaki mają talent i umiejętności, które należało docenić. Bardziej widziałbym ich na drugim miejscu zamiast Omni mOdO. Nie byłem zresztą jedyny - nagroda publiczności o czymś świadczyła. Krzikopa "kupiła" jury oryginalnością i interesującym podejściem do muzyki ludowej - zaskoczenie, że to właśnie oni wygrali? Jak najbardziej, no ale też im się należało. Byłem bardzo ciekawy co usłyszę od nich kolejnego dnia, gdyż drugą nagrodą za zajęcie I miejsca jest support przed główną gwiazdą festiwalu, a tą miała być legenda hard rocka/heavy metalu: TSA.
Dzień 2: Krzikopa, TSA
Koncert finałowy odbył się w klubie studenckim Kreślarnia - jednym z najpopularniejszych miejsc koncertowych w mieście. Wejściówki na imprezę kosztowały śmieszne pieniądze: uczniowie/studenci 5 zł, pozostali - 10 zł. A że TSA ostatni raz w Koszalinie było 31 (sic!) lat temu, to nie dziwota, że klub pękał w szwach: sprzedano pół tysiąca biletów, a ciągle byli chętni na kolejne. Niestety spóźnialscy musieli obejść się smakiem. Jeśli chodzi o frekwencję - pełen sukces. A co z muzyką?
Najpierw oczywiście support, czyli zwycięzcy przeglądu: Krzikopa. Tym razem grupa dostała więcej czasu na zaprezentowanie swojej twórczości i czas ten wykorzystała bardzo dobrze. Nie tylko usłyszeliśmy wszystkie kawałki z konkursu (m.in. "Hasiorki", "Gdybym to ja miała" czy "Doliny, doliny") ale także sporo nowości. Set trwał około 45 minut, podczas których mieliśmy zarówno pieśni liryczne, jak i te bardziej skoczne. Troszeczkę obawiałem się reakcji publiczności na tego typu muzykę, ale jak się okazało większość doceniła oryginalność młodych Ślązaków. Mimo że wszyscy przyszli na TSA, to z zaciekawieniem przyglądali się tej dziwnej, muzycznej mieszance folku z elektroniką. osobiście byłem zadowolony z występu, choć niekiedy było widać, że jest to grupa bardzo młoda pod względem stażu: czasami bywali lekko nieporadni na scenie i nie widzieli co mają ze sobą zrobić. No ale wiadomo: młodość. W każdym bądź razie życzę im samych sukcesów w swej muzycznej podróży!
Po trwającej niemal pół godziny przerwie technicznej na scenie pojawili się "dziadkowie" z TSA, aby pokazać wszystkim jak gra się mocną muzykę. Szybko okazało się też, że zajęcie miejsca zaraz przy głośnikach nie było dobrym pomysłem. Grupa swego czasu uchodziła bowiem za najgłośniejszy zespół w Polsce i tego dnia również mocno dała do pieca: przy niektórych krzykach Piekarczyka czułem wręcz fizyczny ból. No ale cóż, sam sobie jestem winny. Zespół rozpoczął, jak się później miało okazać, ponad dwugodzinne show od "Maratończyka". Publiczność oszalała. Część fanów, mimo potężnego ścisku postanowiła urządzić pogo, ale na szczęście szybko się zmęczyli - dobrze, bo przy takiej ilości osób jest to po prostu skrajna głupota. Komuś może stać się krzywda albo po prostu mogłoby dojść do rękoczynów, tym bardziej, że było mnóstwo zarówno osób starszych, pamiętających jeszcze koncert TSA sprzed 31 lat, jak i dzieciaków, których rodzice zabrali ażeby zobaczyli legendę rocka. Jak jeden z takich "geniuszy" z impetem pchnął kolegę, tym samym tworząc efekt domino, z taką siłą rąbnąłem w metalową barierkę, że na chwilę straciłem czucie w ręce. I choć rozumiem, że koncert rockowy rządzi się własnymi prawami, to gdyby facet za mną poleciał pół metra w lewo (w mojego młodszego brata), to prowodyr wróciłby z występu ze złamanym nosem.
Dobrze jednak że uspokoiło się bardzo szybko i można było w spokoju cieszyć się muzyką Piekarczyka i spółki, tym bardziej, że grupa była w znakomitej formie. Na pierwszym planie oczywiście Marek i Andrzej: ten pierwszy mimo 62 lat na karku ciągle ma głos jak dzwon, natomiast Nowak (ubrany na czarno, z czapką na głowie) jak zawsze był sceniczną bestią - czarował świetnymi, ekspresyjnymi solówkami (genialne wykonanie "To nie jest proste"!), zagrzewał ludzi do zabawy i generalnie wszędzie go było pełno. Troszkę z tyłu tradycyjnie Stefan i Janusz, do których gry również w żaden sposób nie można mieć zastrzeżeń. Machel zapuścił dłuższe włosy, które przefarbował na biało (przyznam się, że przez to go nawet nie poznałem) i tego wieczoru był w bardzo dobrym nastroju - widać było, że granie koncertów sprawia mu dużą przyjemność. Marek Kapłon za swoim tronem był niemal niewidoczny, ale również dawał z siebie wszystko i obecnie trudno wyobrazić sobie kogoś innego na perkusji.
Setlista musiała zadowolić każdego fana TSA, gdyż usłyszeliśmy nie tylko wszystkie największe hity grupy, ale też numery rzadziej pojawiające się na żywo. Absolutnie fenomenalnie wypadł zwłaszcza "To nie jest proste" z albumu "Proceder" - moim zdaniem był to najlepszy utwór tego wieczoru. Oprócz tego mieliśmy też m.in. "51", "Pierwszy karabin", "Chodzą ludzie", "Wielka fiesta", "Wpadka" czy też "Alien". Mimo iż podstawowy set trwał około 1 godziny i 40 minut, to jeszcze zespół powrócił na bis, ażeby zagrać "Kocicę" i oczywiście "Trzy zapałki", bez których ciężko wyobrazić sobie koncert tej legendy. Występ zakończył się po godzinie 23 i był to wieczór, który na pewno przejdzie do historii klubu. Wielki, zasłużony zespół, którego średnia wieku członków wynosi 55 lat dał takiego czadu, że fani długo dochodzili do siebie. Teraz trzeba tylko mieć nadzieję, że na kolejny gig w Koszalinie nie trzeba będzie czekać kolejnych kilkudziesięciu lat. Może przy okazji promocji nowego albumu? No bo ileż można czekać?
Setlista:
01. Maratończyk 02. Na co cię stać 03. Wielka fiesta 04. Zwierzenia kontestatora 05. Chodzą ludzie 06. 51 07. To nie jest proste 08. Biała śmierć 09. Proceder 10. Wpadka 11. Wyprzedaż 12. Bez podtekstów 13. Pierwszy karabin 14. Tratwa 15. Alien --------------- 16. Kocica 17. Trzy zapałki
|