Muzycznym zaściankiem Europy przestaliśmy być już ładnych parę lat temu. Polskie kapele metalowe śmiało mogą równać się z największymi, a wcale nie było to takie od zawsze oczywiste. Dziś nikogo nie dziwi fakt, że płyty rodaków wydają zagraniczne wytwórnie. Nie ma potrzeby zaniżać również skali not w recenzjach czy robić dopisków "jak na polskie warunki jest nieźle", co się niekiedy zdarzało. Koniec z tym!
Krakowski Saratan swoją karierę od razu rozpoczął z wysokiego pułapu. Dwie, a właściwie jedna demówka i od razu duża płyta w całkiem sporej wytwórni ze słonecznej Italii. Nie ma się zresztą czemu dziwić, skoro muza zawarta na "The Cult Of Vermin" zasługiwała na wszelkie formy uznania. Nic dziwnego zatem także w tym, że Włosi chcieli naszych rodaków u siebie zatrzymać i oto pod tą samą banderą ukazał się właśnie drugi długograj Saratan o sympatycznym tytule "Antireligion". Nowy album to zmiany, które widać już na pierwszy rzut oka. Zaskakująca okładka w zupełnie odmiennym od poprzedniczki stylu, zmiana logo, zmiany w składzie, a przede wszystkim jak najbardziej pozytywne zmiany w samej muzyce. Zmiany składu to zjawisko występujące często i nie ma co się nad nimi rozczulać. Bardziej interesujące są zmiany stylistyki, a w przypadku Saratan warto się przy tym na dłużej zatrzymać. W stosunku do debiutanckiego albumu, na "Antireligion" jest duuużo ciężej i agresywniej. Można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że nowoczesny thrash wzbogacono o elementy deathmetalowe i wyszło to całkiem ciekawie. Zespół postawił na bezkompromisowość i atak... bezwzględny, niemiłosierny atak od samego początku płyty. Jest szybciej, mocniej, ale nie zapomniano o elementach charakterystycznych, czyli przejrzystości i wszechobecnych melodiach, które Saratanowi od początku towarzyszyły, a także o klimatycznych zwolnieniach. Podkręcenie tempa i dociążenie gitar, oraz praktycznie wszystkiego, wyszło na plus. Zdecydowanie bardziej korzystnie prezentuje się również sama produkcja krążka, dopieszczone brzmienie (co w przypadku Hertz Studio jest czymś zupełnie normalnym) i bogatsze niż ostatnio urozmaicenie aranżacji chociażby poprzez zastosowanie w szerszym zakresie, nietypowych dla tego rodzaju grania, motywów orientalnych i instrumentu takiego jak tar chociażby, które stanowią wspaniałe dopełnienie utworów, w których występują.
Do nagrania tego albumu zaproszono również gości i nie są to byle jacy goście z ulicy, o nie! Swoje partie solowe zagrali Vogg z Decapitated, Hiro ze Sceptic i Virgin Snatch oraz Daniel Kesler z Redemptora. W jednym utworze usłyszymy również kobiece wokale autorstwa Emilii Bardan, która dodała trochę świeżości i delikatności drugiej części numeru tytułowego. Nie zawsze wychodzi to tak, jak sobie autor zamierzy, ale w tym przypadku zabieg okazał się strzałem w dziesiątkę. Akurat ten numer jest jednym z najlepszych na całym albumie, ale jemu podobnych jest więcej. Bardzo dobrze prezentuje się chociażby "Destroy Yourself", do którego nakręcono profesjonalny, naprawdę udany teledysk.
Nie ma sensu jednak bawić się w rozkładanie albumu na części i wyliczać lepsze utwory czy gorsze. Zawsze wolałem albumy traktować jako jedną całość i tak jest w tym przypadku, a jako całość, krążek ten to najwyższa klasa i doskonały sprawdzian dla zespołu - egzamin, który został zaliczony lepiej niż dobrze. Zresztą nie wiem jak Wy, ale ja nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości.
Atrej / [ 22.07.2010 ]
|