Carl McCoy to prawdziwy mistrz, czarodziej muzyki. Co prawda główny obszar jego zainteresowań to rock gotycki, jednak w 1996 roku zdarzył mu się "skok w bok", w mocniejsze rejony, dzięki czemu mam okazję podzielić się i z Wami moją nim fascynacją.
W połowie lat 80. powstała grupa Fields Of The Nephilim i szybko zdobył grupę wiernych wyznawców. Nagrane pod tą nazwą płyty do dziś cieszą się kultowym statusem (i słusznie... ach, jakie piękne jest "Elysium"!). Niestety w 1991 r. ten okres się zakończył - drogi Carla i reszty zespoły się rozeszły. Ci pierwsi działali z umiarkowanym powodzeniem w grupach takich jak Rubicon, Last Rites, czy ostatnio NFD, McCoy natomiast wydał - posługując się tym razem nieco skróconym szyldem The Nefilim - udaną, choć nieco dla siebie nietypową, płytę "Zoon".
Płyta ta musiała zaskoczyć dawnych fanów, jako że zawierała muzykę dość mocno różniącą się od nagrań Fields Of The Nephilim. Carl McCoy wyraźnie przesunął się w stronę metalu. Praktycznie od początku albumu atakuje nas gęsta praca sekcji i mocne gitary. Tak brutalnie jak na tej płycie, w utworach takich jak "Xodus", "Penetration", "Venus Decomposing" czy "Pazuzu (Black Rain)" McCoy nie grał nigdy wcześniej ani nigdy później.
Oczywiście McCoy wcale nie wyrzekł się swoich korzeni. Spokojniejsze fragmenty - takie jak "Shine" - mają sobie dużo wcześniejszej nastrojowości, a i ogólny klimat nosi wyraźne piętno wcześniejszej twórczości Carla, tyle, że w nieco innej oprawie. Także wokale lidera są, jak zawsze, niezmiernie charakterystyczne. Są tu też momenty nieprzeciętnie mroczne nawet w porównaniu z - zdecydowanie przecież mało "jasną" i optymistyczną - twórczością Fields Of The Nephilim. Takie na przykład "Melt (The Catching Of The Butterfly)" czy niektóre fragmenty "Zoon (Parts 1 & 2) (Saturation)" potrafią wzbudzić autentyczną grozę.
"Zoon" okazał się być tylko epizodem. Nie ukazało się nic więcej pod tym szyldem, nie było trasy koncertowej. Kilka lat później McCoy powrócił do starej nazwy oraz dawnej stylistyki i wydał znakomitą płytę "Mourning Sun" (wcześniej był mały falstart w postaci "Fallen", ale, jeśli wierzyć McCoyowi, album ten był wynikiem niekonsultowanych z nim działań wytwórni i nie powinien się w tej formie ukazać). Może i dobrze się stało, że Carl powrócił do dźwięków, które wychodzą mu najlepiej, ale jednak "Zoon" to porcja pysznego słuchania. Jeżeli zaś komuś ta płyta się spodoba, zachęcam do zapoznania się z równie - a może nawet bardziej - znakomitymi, choć zupełnie niemetalowymi, nagraniami Fields Of The Nephilim.
Hanna Zając / [ 18.11.2008 ]
|