Boleskine House to posiadłość (choć obecnie bardziej jej ruiny) znajdująca się przy południowo-wschodnim brzegu jeziora Loch Ness. Sławę zyskała dzięki jej właścicielom: najpierw była to siedziba znanego okultysty Aleistera Crowley'a, a wiele lat później (z uwagi na historię) przejął ją Jimmy Page. To miejsce owiane tajemnicą, budzące grozę i fascynację. Nic więc dziwnego, że to właśnie tę nazwę przyjął francuski duet, tworzący muzykę spod znaku klimatycznego black/doom metalu. Debiutancki krążek Niccolò Misrachiego i Ravena Borsiego nosi tytuł "Miserabilist Blues" i ukazał się w kwietniu 2024 roku. Warto przekroczyć próg Boleskine House?
Wersja fizyczna wydawnictwa przybrała formę schludnego digipaka. Intryguje w nim kierunek artystyczny obrany przez Giulię Frump. Okładka oraz layout przypominają mi oniryczne prace Dave'a Mckeana - nie jest to coś, czego bym się spodziewał po muzie czerpiącej z black metalu. Po włożeniu płytki do odtwarzacza okazuje się, że to wszystko ma sens, ponieważ Boleskine House oferuje znacznie więcej niż czysty mrok. Tak: nie brakuje szybkich, wściekłych partii, czy to w początku "Black House Painters", czy w "A Place to Mourn Forever", w którym uwagę zwraca szalona praca perkusji. Oprócz tego potrafimy jednak udać się w depresyjne, doomowe rejony, przypominające chociażby dokonania My Dying Bride czy wczesnej Anathemy. Mrok nierzadko kontrastuje tu z pięknem, gdyż po agresywnych fragmentach uszy ukoją spokojne gitary, a nawet gdy nieco przyspieszymy to prowadzić będą nas przyjemne melodie. Również i rozbudowany, rozciągnięty do ponad siedmiu minut cover My Bloody Valentine wydaje się w pełni autorską, skomponowaną na potrzeby tego wydawnictwa kompozycją. Pełną zmian tempa i stylów, ale cały czas: niezwykle klimatyczną.
Boleskine House mocno czerpie z brytyjskiej klasyki, ale artyści nie boją się także patrzeć w stronę innych muzycznych krain. Słuchając "Miserabilist Blues" przez głowę przeleci (i to nie za sprawą coveru) nie tylko shoegaze, ale także post-metal. Kawałki potrafią hipnotyzująco ciągnąć się bazując na powracających, wpadających w ucho partiach, ale jednocześnie za sprawą dodawania nowych elementów (jak np. gitary akustycznej, czy schowanych pod partiami instrumentów solówek) nie nudzą. I tylko jedna rzecz nie pozwala się w pełni cieszyć "Miserabilist Blues": okropny miks. Materiał ten brzmi bardziej jak demo i o ile jeszcze miejscami mocno buczące basy (fragmenty "Need", początek "A Place to Mourn Forever") byłbym w stanie przegryźć, to wokale wołają o pomstę do nieba. Growle i wrzaski Ravena są tak schowane w tle, że początkowo myślałem, że może mi się jakieś kabelki odpięły. Co prawda gdy zacząłem się bawić pokrętłami w korektorze dźwięku to coś tam udało mi się poprawić, no ale dalej było lata świetlne od ideału. Poza tym chyba nie o to chodzi, by słuchacz sam musiał doprowadzać do porządku otrzymany materiał. Powinien po prostu wrzucić płytkę do odtwarzacza i zanurzyć się w muzykę, a nie walczyć z totalnie skopanym brzmieniem.
Z jednej strony "Miserabilist Blues" to ciekawy, klimatyczny, wciągający kawał muzy. Debiutancki krążek Boleskine House w czterech kawałkach upycha całe spektrum (głównie tych negatywnych) emocji - i "miło" jest się z Niccolò i Ravenem smucić. Z drugiej strony materiał ten potrzebuje porządnego miksu. Ja rozumiem, że underground i w ogóle, no ale jednak wiele stworzonych domowymi środkami płyt brzmi po prostu lepiej (jak np. debiut polskiego Voidfire). Z pierwszym rzutem (ładnie wydanych!) płyt już się nic nie zrobi, no ale może chociaż z tym drugim? Albo z wersją cyfrową? Szkoda by ten ciekawy materiał pozostał w takim stanie.