1. Beyond The Black 2. Metal Church 3. Merciless Onslaught 4. Gods Of Wrath 5. Hitman 6. In The Blood 7. (My Favorite) Nightmare 8. Battalions 9. Highway Star
Początki kalifornijskiego Metal Church sięgają pierwszych lat 80 XX wieku. Wtedy to Kurdt Vanderhoof założył kapelę zwaną Shrapnel. Przez kilka prób ówczesnego Shrapnel przewinął się sam Lars Ulrich. W roku 1982 zespół zmienił nazwę na Metal Church i tak już pozostało do dziś. Debiutancka płyta którą się teraz zajmę została wydana w lipcu 1984 roku przez Ground Zero Records, w czasie największego rozkwitu thrashowej sceny z Bay Area. Na albumie znalazło się 9 numerów, z czego jeden to cover: "Highway Star". Na początek trzeba zaznaczyć, nie ma tutaj absolutnie mowy o jakimkolwiek słabym, bądź nawet słabszym numerze. Każdy oferuje nam tutaj wielką muzyczną ucztę. Zaczynając od "Beyond The Black" który jest po prostu genialny na początek albumu. Rozwija się powoli by później zmienić się w burzę nie do zatrzymania. Główny riff numeru bardzo mocno przypomina "Black Magic" z wydanego niecały rok wcześniej debiutu innej kalifornijskiej załogi, której myślę że przedstawiać nie trzeba. Wcale nie znaczy to nic złego, a wręcz przeciwnie.
Następnym można rzec wybitnym momentem jest "Gods Of Wrath", rozpoczyna się niepokojącym balladowym fragmentem z delikatnym śpiewem Davida Wayne'a. Jednak jeżeli ktoś myślał że będzie to taki spokojne granie, bardzo się mylił. Numer utrzymany jest w strukturze: spokojne zwrotki i mega ciężki refren. W połowie utworu znajdziemy potężne solo idealnie pasujące do klimatu całości. Na debiucie Metal Church są również mniej rozbudowane momenty, zbliżone bardziej do czystego thrashu. Mam tutaj na myśli chociażby najkrótszy z zestawu, instrumentalny "Merciless Onslaught", a także speed metalowy "Hitman", w których po raz kolejny muzycy udowadniają że nie są przeciętnymi szarpidrutami z pierwszej łapanki. Wystarczy posłuchać solówek oraz tnących jak brzytwa riffów, żeby zrozumieć o czym mówię. Wspomnieć należy również o osobie wokalisty, któremu nie sprawiają żadnych problemów bardzo wysokie rejestry. Takie znajdziemy chociażby w "In The Blood" gdzie wyciąga on niemal falset. Coś pięknego. Moim zdaniem był to najlepszy wokalista jaki kiedykolwiek śpiewał z zespołem (David zmarł w 2005 roku).
Nie ma sensu dokładnie rozpisywać się na temat każdego poszczególnego numeru, bo to trzeba usłyszeć. Kalifornijczycy nagrali jedną ze swoich najlepszych płyt już na początku kariery, nic tylko pogratulować. Ciężko tutaj wyróżnić jakiegoś jednego konkretnego muzyka ponieważ każdy daje z siebie wszystko. Mimo iż wyżej stawiam następny w dyskografii Amerykanów krążek to jednak myślę że żaden fan thrashu, heavy czy speed metalu nie ma prawa być zawiedziony bo wszystko jest na swoim miejscu. Po prostu klasyka.