Wacken Open Air 2015


W tym roku na festiwal Wacken Open Air jechaliśmy dość nietypowo, a to wszystko za sprawą zespołu Savatage. Ten zespół zelektryzował znajomych (Katowice i Poznań), którzy kupili bilety w momencie rozpoczęcia ich sprzedaży. To spowodowało, iż do wyjazdu było chętnych aż osiem osób. Koniec końców pojechaliśmy w siódemkę, ale i tak to był mój najliczniejszy wyjazd na ten festiwal. No, pomijając rok, w którym jechaliśmy tam autokarem z zespołem Chainsaw, ale to inne okoliczności i inna historia. Oczywistym był fakt, że pojedziemy dwoma samochodami, ale plan był taki, żebyśmy wszyscy byli rozbici na jednym polu namiotowym. Tutaj pojawiły się pewne "problemy", ale koniec końców udało się wszystko elegancko poukładać i wszystko w "papierach" się zgadzało.

Tegoroczny wyjazd zaplanowaliśmy sobie na wtorkowe popołudnie, żeby być na miejscu w nocy z wtorku na środę. Pierwszy koncert mieliśmy zaplanowany na 18:30 (The Gentle Storm), a szkoda zarywać całą noc na podróż i przez następny dzień chodzić półprzytomnym. Zgodnie z tym planem wyjechaliśmy z Wrocławia i o zakładanej porze zameldowaliśmy się na miejscu. Podróż minęła bez większych przeszkód, towarzystwo sprawdzone, więc i czas zleciał szybciutko. Teraz szybkie załatwienie formalności w "Check-In" i można lecieć na pole prasowe. Tam już nasi znajomi z zaprzyjaźnionego serwisu Metal Mundus urzędują od kilku godzin i "pilnują" dla nas miejsca. Wiadomo - im nas więcej razem, tym weselej. Jak się okazało na polu namiotowym spore luzy, bo najwyraźniej sporo osób zostawiło sobie przyjazd na ostatnią chwilę. A dlaczego? Słówko klucz - pogoda.

Wacken od "zawsze" słynie z oficjalnego hasła "Rain Or Shine". O co z tym chodzi? Ano fakt jest taki, iż pogoda jest tam wyjątkowo kapryśna i nieprzewidywalna. O stabilizacji i pewności co będzie za kilka godzin nie ma co mówić i nie ma zbytnio co liczyć na prognozy pogody. Niejednokrotnie się o tym przekonałem (wszak to była moja 11 wizyta na tym festiwalu). Upał, a za dwie godziny oberwanie chmury? To standard. Jeden dzień deszczowy, drugi upalny? Zupełnie nie dziwi. Tym razem było ciut inaczej. Organizatorzy od kilku dni informowali o trudnej sytuacji pogodowej. Na stronie było komunikaty stwierdzające "heavy rain" i nieustający opad. Tak było przez pięć dni poprzedzających festiwal. W dzień wyjazdu jeszcze sprawdzałem "co w trawie piszczy" i zapowiedzi były marne - cała środa deszczowa, czwartek możliwe przejaśnienia, a od piątku bez deszczu. Na jakieś 50 kilometrów od celu dzwoniliśmy do ekipy, która już był na miejscu i wieści nie były dobre - leje jak z cebra od kilku godzin. Co ciekawe my na trasie nie mieliśmy ani minuty deszczu... Po przyjeździe na miejsce nie stwierdziliśmy padającego deszczu. Wykorzystujemy ten moment na rozbicie namiotów i wstępną integrację. Niestety deszcz dosyć szybko przegania nas do namiotów i nie pozostaje nam nic innego jak pójść spać.

Środa wita nas pogodową zabawą w kotka i myszkę... świecące słońce na zmianę z kilkunastominutowym deszczem i ponownym słońcem. Podczas śniadania dwa razy trzeba było się chować przed deszczem. Niskie ciemne chmury na błękitnym niebie i taka "ganianka" z deszczu na słońce. Nie było to specjalnie uciążliwe, a momentami wręcz zabawne: świeci słońce i w tej samej chwili leje deszcz. I tak to trwało kilka godzin. Koło 17-tej zebraliśmy się na spacer na teren festiwalu, gdyż autobus wożący dziennikarzy niestety nie jeździł - teren przystanku końcowego był zamoknięty i nieprzejezdny. Wcześniejszy rekonesans przekonał nas, iż przez teren ogólnego pola namiotowego niestety nie przebijemy się - błoto było tak wielkie, że bez kaloszy (a praktycznie nikt od nas ich nie miał) nie ma szans przejścia. Niesamowite błoto, rozjechane przez setki samochodów i mnóstwo brodzących ludzi. W takiej sytuacji nie pozostało nic innego niż obejść asfaltem teren festiwalu z drugiej strony i udać się do głównego wejścia. Tam też sporo błota, ale już wyjścia nie było i trzeba było brodzić i omijać co większe bagno.

Wreszcie udało nam się dobrnąć pod Wackinger Stage i po kilku chwilach rozpoczął się koncert formacji The Gentle Storm. Zespół założyli: wokalistka Anneke van Giersbergen i multiinstrumentalista Arjen Anthony Lucassen. Ten drugi niestety na koncercie był nieobecny, a Anneke wspierali: basista Johan van Stratum (z zespołu Stream Of Passion), perkusista Ed Warby (na co dzień gra m.in. w Ayreon), gitarzysta Ferry Duijsens i 23-letnia gitarzystka Merel Bechtold. Ponadto w chórkach pojawiała się Marcela Bovio, wokalista Stream Of Passion. Był to dosyć energetyczny występ, który trwał ledwo 45 minut, ale na scenie się działo. Oczywiście cało show "skradła" zjawiskowa Anneke, która ma w sobie niesamowite pokłady serdeczności. Reszta muzyków również ostro dawała czadu i nikomu nie przeszkadzał deszcz, który z delikatnej mżawki przerodził się w sporą ulewę. Zespół ma w dorobku jedną płytę i siłą rzeczy setlista była na niej oparta. Co ciekawe The Gentle Storm zagrał osiem numerów, a w tym aż trzy covery. Z własnej twórczości poleciały: "Endless Sea", "Heart Of Amsterdam", "Brightest Light", "The Storm" (z jakże adekwatną dedykacją patrząc na pogodę) i kończący występ "Shores Of India". Przed tym ostatnim były wspomniane już trzy covery: "Witnesses" zespołu Agua de Annique (to inny projekt Anneke), gatheringowy "Strange Machines" (aj... ależ miałem podróż sentymentalną podczas tego kawałka) i "Fallout" z dyskografii Devin Townsend Project. Występ był krótki i na malutkiej scenie, ale za to bardzo żywiołowy i energetyczny.

Do następnego koncertu (Uli Jon Roth) mieliśmy cztery godziny, a tutaj leje jak z cebra. Nie pozostało nic innego jak poszukać jakiegoś schronienia przed tą ulewą i zacinającym wiatrem. Decydujemy się na ucieczkę do Metal Market - jedyne sensowne miejsce w pobliżu z dachem. Ponowne przebijanie się przez spore ilości błota, w lejącym deszczu i po kilkunastu minutach takiego spaceru byłem przemoczony do przysłowiowej suchej nitki oraz zmarznięty jak cholera. Już w metalowym markecie musiałem wyglądać jak kupa nieszczęścia, bo przemiła pani z jednego stoiska zlitowała się nade mną i po szybkim rozgrzaniu przemarzniętych dłoni zaprosiła na gorącą herbatkę. Och... jak bardzo wtedy tego potrzebowałem - jeszcze raz ślicznie DZIĘKUJĘ!

Niestety ulewa nie ma najmniejszego zamiaru ustąpić, a tutaj się okazuje, że Metal Market zamykają o 21-szej. A UJR ma zagrać o 22:10. Kurczę godzinę czkać na tym deszczu, żeby posłuchać 35 minut koncertu. No nie. Odpuszczam i decyduję się na spacer do namiotu. Potrzebuję suchego ubrania i więcej warstw na sobie. Tym razem postanawiamy iść "na skróty" i bezczelnie pakujemy się na asfaltową drogę ewakuacyjną i liczymy na wyrozumiałość ochrony, bo w takich warunkach powinni sobie odpuścić i pozwolić nam przejść. Dzięki temu oszczędzilibyśmy dobre pół godziny marszu. No i rzeczywiście ochrona puszcza nas bez problemu. Później okazało się, iż taki był oficjalny komunikat - dopóki autobus nie będzie jeździł, to tą drogą można wracać na pole prasowe. W drugą stronę nie można było chodzić (bezsens), ale przynajmniej powrót mieliśmy ułatwiony.

W namiocie oczywiście mała powódź (ale nic strasznego) i wreszcie suche ubranie. Momentalnie zawijam się w śpiwór i czekam na ciepło. Tymczasem obok mnie w plecaku spokojnie czeka sobie butelka rumu o której zupełnie zapomniałem! Nieznaczny wzrost temperatury, monotonnie bębniący o namiot deszcz i bum! Nawet nie wiem kiedy przysnąłem. Obudziłem się i z oddali słyszę niosące się śpiewy ludzi zgromadzonych pod Headbangers Stage... tłum ostro jedzie z refrenami "The Final Countdown". No to ładnie przymuliłem... Jeszcze zerkam na zegarek - no tak, Europe kończy swój koncert. Na szczęście Michał był czujny i był na tym koncercie. A oto jego relacja:

Koncertu Europe nie mogłem sobie odpuścić. To przecież między innymi ze względu na ten koncert tak bardzo zależało mi na przybyciu do Wacken już wtorkowej nocy. Pomimo deszczu, błota i przeszywającego zimna pomyślałem, że jeśli nie pójdę, to będę tego żałował... I dobrze się stało, że nie zważając na przeciwności losu udałem się pod scenę ulokowanej pod namiotem. Ale po kolei.

Gdy dotarłem w okolice namiotu - Bullhead Circus - pojawiło się pierwsze zaskoczenie. Otóż ochrona nie wpuszczała już chwilowo ludzi do środka. Na szczęście opaska "press" zrobiła swoje i chwilę później byłem wewnątrz ogromnego namiotu. Ludzi, rzeczywiście masa a to dlatego, że na jednej ze scen produkował się jeszcze Uli Jon Roth.

Cholera, nie rozumiem tego fenomenu. Niby wszystko było ok. Niby porcja solidnego hard rocka, fajne solówki gitarowe, legenda na scenie, ale... No właśnie - ale. Te kilka utworów jak szybko wleciały do głowy tak samo szybko z niej wyleciały. Nie jestem fanem Rotha, nie zasłuchuję się w jego twórczości i jakoś ciężko mi było znaleźć w tym koncercie interesujący pierwiastek. Patrząc jednak na reakcję publiki - byłem w mniejszości. Cóż - ludzie się bawili, klaskali, reagowali żywiołowo - więc koncert się chyba podobał. Nie zmienia to faktu, że to zupełnie nie moja bajka.

Europe... Rozpoczęli od intra z ostatniej płyty i od razu dorzucili do pieca tytułowym "War Of Kings". Jako, że uwielbiam tę płytę - byłem już niemal kupiony. Wszystko się zgadzało, wszystko było od początku na swoim miejscu a gdyby komuś było mało, to doprawili świetnym "Hole In My Pocket". Kurczę, panowie nie są przecież pierwszej młodości, największe sukcesy święcili w latach osiemdziesiątych (a może nie?), a energii i zaangażowania mógłby im pozazdrościć niejeden młody zespół. To co na pewno mogło się podobać to setlista, na którą składały się starocie - m.in. kolejno odegrane "Supersitious" i "Scream Of Anger", przeplatane z utworami wydanymi po powrocie na scenę. Mnie do gustu przypadły szczególnie te drugie. Cenię Szwedów za ich przeszłość, ale uważam, że to co zrobili na ostatnich trzech płytach to mistrzostwo! Dlatego "Last Look At Eden" zrobił na mnie niezłe wrażenie. Po chwili wrócili znowu do ostatniego albumu odgrywając "The Second Day". Widać (i słychać) było, że grupa chce promować ostatnią płytę, bo poza wspomnianymi utworami pojawiły się z niej jeszcze: "Praise You", "Nothin To Ya" i "Days Of Rock'n'Roll" - dla mnie bomba!

Nie mogło oczywiście zabraknąć momentu na solówkę gitarową Noruma. Na szczęście nie zamęczał... Zresztą nie musiał udowadniać osobną długą solówką, że potrafi obsługiwać swój instrument należycie. Wystarczyło wsłuchać się w poszczególne kompozycje aby się o tym przekonać. A skoro o umiejętnościach mowa - Joey Tempest. Facet ma głos jak dzwon i nie wahał się tego pokazać na owym koncercie! Biorąc pod uwagę, że wszędzie było go pełno a statyw mikrofonowy wciąż obracał się w jego dłoniach - szacunek! Dodając do tego świetne - ciężkie i czytelne - brzmienie zespołu, czułem, że oto doświadczam jednego z koncertów festiwalu. Festiwalu, który formalnie miał się zacząć dopiero następnego dnia. Ciekawym momentem było odegranie "Rock The Night", podczas którego zespół pozwolił sobie na krótką zabawę z publicznością. W pewnym momencie Tempest zaczął pod nosem podśpiewywać sobie refren z...... rammsteinowego "Du Hast". Miałem wrażenie, że miał być to żart skierowany do niemieckiej publiczności. Jakie było zatem moje zaskoczenie, gdy publika podjęła melodię i kilka minut wraz z wokalistą śpiewała refren niemieckiego hitu. Sympatyczny moment koncertu. Zastanawiam się, czy chłopaki z Europe jeszcze się irytują czy już śmieją z faktu, że jeden utwór muszą zagrać na każdym koncercie. Tak było i tym razem. Wyszli na jeden bis. Czy jest sens pisać tytuł utworu, który odegrali? Gdy tylko pojawiły się jego charakterystyczne pierwsze dźwięki w namiocie zapanował szał. "The Final Countdown" zrobiło swoje - nie było chyba osoby, która by nie śpiewała. Podobno było to pięknie słychać na oddalonym kawałek polu namiotowym... Pozamiatali! To już był definitywnie koniec.

Po tym koncercie mogę stwierdzić z czystym sumieniem, że Europe jest dla mnie w tej chwili zespołem najlepiej definiującym gatunek, jakim jest hard rock. Na koniec dodam tylko, że już niedługo ma wyjść specjalna wersja "War Of Kings" wzbogacona o DVD z wackeńskiego koncertu. Dla mnie pozycja obowiązkowa!


A mi nie pozostało nic innego jak poczekać na tych co udali się na koncert i posłuchać ich wrażeń na gorąco. Niestety to tylko kilka zdań, bo deszcz leje w najlepsze i w dodatku zrobiło się pieruńsko zimno, więc każdy zamyka się w namiocie i czeka na ciepło. Pocieszające jest to, iż czwartek ma być z przejaśnieniami, a na stronie festiwalowej komunikat głosił, iż nad ranem powinno przestać padać. Niestety pierwsze co mnie budzi to... szum deszczu. Zabawa w suszenie namiotu i spokojnie mogę iść spać dalej, bo jest za wcześnie na wstawanie. Kolejna pobudka - za "oknem" cisza... uuu... chyba rzeczywiście przestało padać. Zerkam na zegarek - ósma rano. No no, nieźle... chyba można wstać, biorąc pod uwagę ile godzin spałem. 5 minut później charakterystyczny szum i znowu pada. Aha... to mogę spać dalej. Godzinkę później jestem wyspany jak nigdy wcześniej na tym festiwalu, słyszę również, że inni też nie śpią i pomału można się zbierać do wstawania. Część ekipy planuje wyjście do miasta (nawet są gotowi do tego), w celu zakupienia... kaloszy. Oczywiście wszyscy jednomyślnie piszą się na taki scenariusz i nasze dzielne chłopaki wyruszyły na misję. Ich powrót to wielka radość - przynoszą odpowiednie buty dla wszystkich i nareszcie można spokojnie chodzić po wszechobecnym błocie. Pogoda nieznacznie się poprawia i systematycznie w ciągu dnia zmniejsza się ilość ciemnych chmur. Dzięki temu humory nam się zdecydowanie poprawiają i można spokojnie planować koncerty.

Pierwszym z nich był tradycyjnie otwierający duże sceny zespół Skyline. Jeszcze wcześniej zabawna sytuacja - autobus wciąż nie jeździ i znowu mamy pieszą wyprawę. Postanawiamy iść na pewniaka do drogi ewakuacyjnej, którą dzień wcześniej wracaliśmy. Tam Pan Ochroniarz robi rzecz zupełnie nieprzewidywalną - spoglądając na nasze opaski część grupy przepuszcza, a część nie. Czeski film... który udało się później wyjaśnić. Otóż na prasowe opaski nie można było przejść, bo nie. Jedynie można było wracać tą drogą. A dlaczego część ekipy przeszła? Bo mieliśmy opaski z Media Market i one były w takim samym kolorze, co opaski artystów, których wpuszczaną tą drogą (busy tą drogą zawoziły też sprzęt pod same sceny). Był żółty kolor - można było wejść. Pan "zero-jedynkowy" nie wnikał, że my prasa, a nie muzycy. Jest kolor - wchodzisz. Na szczęście ten kabaret zakończony został chyba dzień później, bo już wszyscy wchodzili na opaski "press". W sumie wyszła z tego fajna opcja, bo podeście tam gdzie wyrzucał nas autobus zajmowało 15 minut, więc nie opłacało się czekać na niego, bo szybciej człowiek doszedł na miejsce, niż czasami trwało czekanie na przystanku.

Tyle to było naszych przygód pogodowo-organizacyjnych, a teraz już zajmiemy się samymi koncertami.

Tradycyjnie zespół Skyline zaprezentował kilka coverów, na które złożyły się: "Brothers Of Metal" zespołu Manowar, "Highway Star" Deep Purple, "Kill The King" Rainbow, "Run To The Hills" Iron Maiden, "Why Can't This Be Love" Van Halen, "Future World" Pretty Maids i "Enter Sandman" wiadomego zespołu. Przyznam szczerze, że bardzo lubię ten pierwszy koncert na głównych scenach. Człowiek ma możliwość pobawić się przy tych kilku klasykach oraz poczuć wreszcie festiwalowy "dym". Czwartkowe popołudnie to już nie przelewki i festiwalowa machina nabiera rozpędu.

Piętnaście minut przerwy i na sąsiedniej scenie rozpoczął się koncert zespołu U.D.O. - tym razem wyjątkowy, bo z... orkiestrą wojskową. Hmm... zdziwiony byłem już rok temu, gdy ogłoszono jeszcze na poprzedniej edycji Wacken ten koncert. Kurczę... U.D.O. ze swoim kwadratowym graniem i orkiestra? No tak, na pewno pokombinują z setlistą i będzie zapewne dosyć interesujący wybór kawałków. W związku z tym spodziewałem się kilku nietypowych perełek i kompozycji niezbyt często granych na regularnych koncertach. Czy tak było? Dokładnie. Mój nos mnie nie zawiódł i był to bardzo wyjątkowy koncert. Jak to często bywa w takich przypadkach, na samym początku jest tylko orkiestra na scenie i to ona otwiera koncert. Tym razem oczywiście nie było inaczej. Wojacy dosyć przejęci swoją rola, bo pewnie bez doświadczenia z takim graniem (choć parę "diabełków" pozowanych do zdjęć przed koncertem było widać), zaczęli instrumentalnie od... motywu przewodniego z filmu "Star Wars", który płynnie przemienił się w motyw z filmu "Das Boot". A później na scenie zameldowali się muzycy zespołu U.D.O. i sam wokalista i rozpoczął się "klasyczny" koncert. Setlista rzeczywiście była lekko nietypowa, bo pojawiło się kilka mniej ogranych numerów: "Future Land", "Heart Of Gold" czy "Faceless World". Jak widać niezłe starocie (co ciekawe wszystkie pochodzą z płyty "Faceless World" wydanej w 1990 roku), ponadto z ciekawostek było zagrane: "Independence Day" (album "Solid"), świetny w orkiestrowej oprawie "Cut Me Out" (płyta "Holy"), no i hiciarski "Trainride In Russia (Poezd Po Rossii)". W tym numerze na scenie dodatkowo pojawił się wiekowy pan z olbrzymimi wąsami, który przygrywał na harmonii. Idealnie wpasował się w konwencję tego utworu. Z dodatków, na pewno trzeba wspomnieć o trzech dodatkowych wielkich kotłach, które pojawiły się podczas utworu "Man And Machine". Przyznam, to zrobiło wrażenie. Co jeszcze U.D.O. zaprezentował? Ano klasyczny staroć "Animal House", a z nowszych płyt poleciały: "Book Of Faith", "Stillness Of Time" i "King Of Mean". Oczywiście jak U.D.O., to i musiały być covery Accept - tym razem dwie takie kompozycje zamykały ten koncert: nieśmiertelny "Metal Heart" (ten numer mogę słuchać zawsze, wszędzie i w każdym wykonaniu) i na sam koniec "Princess Of The Dawn". To też podkreśla "wyjątkowość" tego koncertu, bo U.D.O. ma w zwyczaju (podobnie jak i Accept) kończyć swój koncert kawałkiem "Balls To The Wall".

To był bardzo fajny i luzacki koncert. Widać, że solidnie się do niego przygotowano. Było heavy metalowe zacięcie i orkiestra, która miała sporo do "powiedzenia", ale nie zabrakło też elementów humorystycznych. I to wszystko bardzo elegancko się zazębiło. Po koncercie lekko zaskoczyła mnie informacja od Michała, który był na konferencji prasowej z Udo Dirkschneiderem, no ale oddajmy głos naocznemu świadkowi wydarzeń:

Festiwal to nie tylko koncerty, ale też rokrocznie ciekawe konferencje prasowe. Tym razem - trochę przypadkiem - udało mi się załapać na konferencję U.D.O. Artysta wyszedł w towarzystwie szefa orkiestry wojskowej, z którą wcześniej zagrał bardzo ciekawy koncert. Prowadzący dziennikarz przywitał wszystkich obecnych i powiedział, że dla wygody Udo konferencja odbywać się będzie w języku niemieckim, ale najważniejsze rzeczy będą tłumaczone na angielski. Problem polegał na tym, że tłumaczeń... nie było. Na koniec konferencji prowadzący powiedział kilka zdać podsumowania m.in. o tym, że Udo w przyszłym roku jedzie w swoją ostatnią trasę, na której będzie grał utwory z repertuaru zespołu Accept. Szkoda, bo osoby znające język żywiołowo reagowały na wypowiedzi. Tak sobie myślę teraz jaki rwetes by się podniósł, gdyby na jakimś dużym, międzynarodowym festiwalu w Polsce, któraś z naszych gwiazd pokroju Vadera czy Behemotha zrobiła konferencję w ojczystym języku i nikt by tego nie tłumaczył. Ale, że nie mamy w Polsce dużych, międzynarodowych festiwali to rozważania te odłożę na kiedy indziej.

Na głównej scenie przyszedł czas na występ zespołu In Extremo, ale to nie moja bajka, więc udałem się na muzyczne zakupy do Metal Market. Tutaj przy okazji mogłem jeszcze raz podziękować przemiłej pani, która dzień wcześniej gościła mnie gorącą herbatą. Po szybkich zakupach czas na kolejne koncerty. Do wyboru mam: Rob Zombie na głównej scenie, albo Dark Tranquillity w namiocie Bulhead City, gdzie obok siebie znajdują się sceny W.E.T. i Headbangers. Mój wybór był dosyć prosty - Szwedzi.

Ale wcześniej kilka słów od Michała na temat koncertu Rob Zombie:

Jadąc na tegoroczne Wacken z ciekawością oczekiwałem koncertu Roba. Nie żebym był ogromnym fanem, ale pamiętałem czasy, gdy zaczynałem przygodę z ciężką muzyką, a znajomi podrzucali hity takie jak "Living Dead Girl" czy "Dragula". Jak to bywa na festiwalach czas biegnie nieubłaganie i weryfikuje koncertowe plany, co spowodowało, że część koncertu obejrzałem stojąc w dość sporej kolejce po festiwalowe koszulki. Nie sprzyjało to dobremu odbiorowi, lecz z drugiej strony muzycy nie porwali mnie na tyle abym chciał się wbijać w dziki tłum pod sceną. Poczekałem do hitowego "Living Dead Girl" zagranego dość wcześnie i... kupiłem wreszcie koszulkę, a potem wróciłem do namiotu prasowego leniwie oglądając dalszą część koncertu na telebimie. W miejscu w którym stałem dźwięk okropnie pływał, a wspomniany zaś hit został odegrany bez jakiejkolwiek mocy. Oczekiwałem ciężkiego, chwytliwego kawałka a dostałem wersję o wiele gorszą niż na płycie, co zbytnio nie zachęcało do pozostania. Patrząc na setlistę mogę żałować, że nie dane mi było posłuchać i zobaczyć (cóż, w namiocie prasowym ciekawszym zajęciem była konferencja prasowa U.D.O.) dwóch coverów jakie grupa zagrała: "Blitzkrieg Bop" oraz "Enter Sandman" wiadomych kapel. Ten drugi zresztą podobno został zagrany tylko do połowy i porzucony. Na koniec zagrali wspomnianego "Dragulę". Sorry Rob, nie kupiłeś mnie... maybe next time?

Wracamy do Bullhead City. Dark Tranquillity widziałem tylko raz w życiu i to było bardzo, bardzo dawno temu, w 1999 roku, w czeskiej Pradze. To był wspólny koncert z In Flames, Children Of Bodom i Arch Enemy (wtedy jeszcze z wokalistą, którym był Johan Liiva). A jak zaprezentował się Dark Tranquillity AD 2015? Całkiem przyzwoicie, choć to już nie ta moc muzyczna co kiedyś. Tym bardziej, że Szwedzi skupili się na nowszym materiale i do "staroci" wracali niechętnie. Z ostatniej płyty ("Construct" z 2013 roku) zagrali trzy numery: "The Science Of Noise", "The Silence In Between" i "State Of Trust". Wcześniejszy album "We Are The Void" został pominięty, a z "Fiction" poleciały dwie kompozycje: "The Lesser Faith" i "Misery's Crown". Ponadto z "Damage Done" usłyszeliśmy "The Treason Wall" i "Final Resistance". I do kompletu brakuje jeszcze dwóch numerów: "ThereIn" (płyta "Projector") i "Feast Of Burden" z "Haven". Jak widać na załączonym obrazku set nie był jakiś specjalnie powalający, ale sam koncert oceniam dosyć pozytywnie. Zespół dał czadu i zasadniczo o to chodziło. To była dobrze spędzona godzina pod sceną. O dziwo - w namiocie było sporo ludzi i to znak, że zainteresowanie tym zespołem jest całkiem niezłe.

Do koncertu Savatage i Trans-Siberian Orchestra pozostała nam godzina, więc wykorzystaliśmy ją na posiłek i małe co nieco. Wzmocnieni i oczekujący niezapomnianych wrażeń udajemy się pod scenę... hmm... no właśnie. Tutaj taka mała zagwozdka była, bo koncert Savatage jak i TSO były w rozpisce o... tej samej porze. Serio sceniczne "sloty" były tak rozpisane: 21:45 - 00:00 Savatage (Black Stage) i 21:45 - 00:00 TSO (True Metal Stage). Te dwie sceny w zasadzie są połączone ze sobą, ale nigdy do tej pory nie było tak, żeby obie "grały na raz". Na jednej gra zespół, a na drugiej przygotowania do innego koncertu. Piętnaście minut przerwy i jedziemy z festiwalową rozpiską dalej. Tym razem po raz pierwszy w historii Wacken obie sceny miały zagrać równocześnie. Ciężko było to sobie wyobrazić i sporo na ten temat dyskutowaliśmy na polu prasowym. Koncepcje i wyobrażenia były różne. Ja sobie to obmyśliłem w ten sposób, iż na jednej scenie będą muzycy "związani" z Savatage, a na drugiej ci "bardziej od" TSO i te dwie wielkie sceny staną się w zasadzie jedną olbrzymią. W sumie wydawało mi się to najbardziej logiczne, no bo jak inaczej to rozwiązać? A jak to w rzeczywistości rozwiązano? Ano mniej więcej tak jak ja to sobie wykombinowałem. Technicznie wyglądało to tak: na początku 40 minut na Black Stage zagrał Savatage. Później na True Metal Stage przez 40 minut koncertował TSO, a później 55 minut trwało wspólne szaleństwo na dwóch scenach, gdy połączyły swoje siły oba byty. Ale o tym już dokładnie opowie Bartek.

Ogłoszenie występu Savatage na Wacken 2015 było dla wszystkim fanów tegoż zespołu kompletnym zaskoczeniem. Oto, po 12 latach od ostatniego występu i 12 latach spekulacji, zbywania, pokrętnych odpowiedzi w wywiadach miało w końcu dojść do wyczekiwanego reunionu. Zaniepokojenie wywoływał jednak fakt, iż wspólnie z Sava miało wystąpić Trans-Siberian Orchestra, wyprzedający hale multiplatynowy projekt, który dla ortodoksyjnych fanów jest głównym powodem braku aktywności zespołu. Znający Paula O'Neilla fani obawiali się, że występ Savatage będzie jedynie na "doczepkę" dla TSO. Uspokajał jednak komunikat na oficjalnej stronie Wacken mówiący zespoły zagrają po sobie, oraz sam Jon Oliva, który wspominał ze muzycy w okolicach lutego spotkają się by omówić jak występ ma wyglądać, a okolicach marca dostaniemy oficjalne ogłoszenie na temat szczegółów koncertu.

Tymczasem minął rok 2014, minął styczeń, luty i marzec a ogłoszenia w dalszym ciągu nie było. Jeszcze większe zamieszanie wywołał wstępny program festiwalu, według którego Savatage i TSO miałyby występować w tym samym czasie, na obydwu głównych scenach festiwalu - co biorąc pod uwagę w większości pokrywający się skład osobowy obydwu projektów zdawało się nie mieć kompletnie sensu. Do programu dołączono krótki komunikat o tym, że sceny miałyby grać na zmianę, jednak został on po paru godzinach usunięty. Dorzućmy do tego fakt, iż w jednej z rozmów Chris Caffery rozbrajająco przyznał, że wszystko na temat wackeńskiego występu będzie jasne... w piątek rano po koncercie i mamy pełny obraz tego, co się działo w głowach fanów przed festiwalem - pełen mętlik. Nie było żadnej oficjalnej informacji na temat składu, w jakim wystąpi zespół - np. że na scenie ostatecznie pojawi się Zak Stevens można było wywnioskować z facebookowego profilu Circle II Circle... Jeszcze tuż przed festiwalem dostaliśmy na stronie Wacken długą wiadomość od zespołu, z której nie wynikało zupełnie nic (więc na pewno pisał ją Paul O'Neill) i znienacka zamieniono sceny, na których miały występować Savatage i TSO (tu wiem o kilku osobach które tego nie sprawdziły i podczas festiwalu miały niespodziankę).
W końcu jednak nadchodził ten dzień i można było skonfrontować oczekiwania z rzeczywistością.

W jakiej formie wokalnej są panowie wokaliści miałem już w miarę dobry obraz, ponieważ w środę podczas wędrówki poprzez błoto zupełnym przypadkiem udało się mi i kol. Olejowi usłyszeć sporą część próby obydwu zespołów, która odbywała się na głównych scenach. Usłyszane fragmenty nastrajały bardzo optymistycznie, zwłaszcza co do formy Jona Olivy, na niektórych koncertach potrafił czasami nawet tracić głos.

Czekanie pod Black Stage (udało się najpierw drugi-trzeci rząd zdobyć a poóźniej barierkę) "umilał" rzężący na drugiej scenie Rob Zombie. O jego występie napiszę jedynie tyle, że najbardziej spodobał mi się z niego moment, w którym zakończył on koncert ok. 15-20 minut wcześniej niż wynikało to z rozpiski. Ja w tym momencie bardziej zainteresowany byłem tym, co działo się na pustej scenie, na której miało zaraz zagrać Savatage. Co prawda było już rozstawionych parę elementów scenografii - gargulców nawiązujących do okładki Dead Winter Dead, ale oprócz tego techniczni zaczęli rozstawiać również statywy do pirotechniki znane już mi z koncertów TSO, co już wprowadziło lekki niepokój. Czyżby w ostatniej chwili jednak znowu miano zamienić sceny? Czy może jeszcze coś innego?

W końcu ok. 5 minut przed planowanym rozpoczęciem na telebimach pojawiły się loga Savatage i TSO, a z głośników poleciało pierwsze intro - jak dowiedzieliśmy się dzień później na konferencji prasowej - utwór Emerson, Lake And Palmer "Welcome Back My Friends". A następnie pochodzące z "Wake Of Magellan" - "The Ocean". Tu już żarty się skończyły, co prawda słyszałem już nawet całe "Wake..." na żywo w wykonaniu Circle II Circle, ale jednak tu okoliczności miały być zupełnie inne... Przeleciało "The Ocean" i ten, kto spodziewał "Welcome" a potem "Turns To Me"... ten się musiał zdziwić. Nie zachowano porządku z płyty a zamiast tego na ekranach pojawiły się grafiki z gitarą znane z wkładki do "Streets", a za klawiszami zasiadł Jon i zaczął wygrywać pierwsze takty "Gutter Ballet". Tym samym dotrzymano słowa z jednego z nielicznych wywiadów gdzie powiedziano cokolwiek konkretnego i rozpoczęto właśnie od tytułowego kawałka z "piątki".

Reszta zespołu w takim składzie jak było do przewidzenia - na gitarach Chris Caffery i Al Pitrelli, na basie Johnny Lee Middleton a na perkusji Jeff Plate. Czyli po prostu muzycy ze składu z "Dead Winter Dead" oraz "Wake Of Magellan" grający obecnie w TSO. Co niektórzy fani, zwłaszcza z USA domagali się zaproszenia oryginalnego perkusisty Doca Wacholza (znaleźli się nawet tacy, którzy oczekiwali, że na basie będzie grał grający na dwóch pierwszych płytach Keith Collins) no ale z góry było wiadomo że jest to niemożliwe. Co ciekawe, pojawił się też trzeci gitarzysta - znany ze współpracy z Circle II Circle i Jon Oliva's Pain (czyli "swój") Bill Hudson - po co, miało okazać się później. Dodatkowo, na klawiszach Jona wspomagał również Witalij Kuprij z TSO.

Po spodziewanym "Gutter" nastąpiło coś niespodziewanego, czyli "24 Hours Ago" - bardzo mnie zaskoczył wybór aż tak wymagającego wokalnie kawałka i rzeczywiście momentami (ale tylko momentami!) Jon się nieco "podmęczył" ale biorąc pod uwagę jego wiek, i że chłop swoje w życiu przeżył, wypił, wypalił i wciągnął nie było sensu narzekać. Czasu też nie, bo Jon od razu ruszył z "Edge Of Thorns", a na scenie pojawił się Zak - czyli znowu coś co było pewne, raz że jeden z największych klasyków, a dwa że grali to na próbie. O głosie Zaka można powiedzieć tylko jedno - żyleta, zresztą moim i nie tylko moim zdaniem facet śpiewa obecnie lepiej niż gdy nagrywał płyty z Savatage, a przecież i jemu niedługo stuknie pięć dyszek. Po "Edge" Zak zszedł ze sceny a mikrofon znowu przejął Jon - tym razem na "Jesus Saves", czyli znowu coś, czego raczej bym się nie spodziewał. Tym razem Olivy nie ma się co czepiać, kawałek ze "Streets" odegrany idealnie. Następnie światła przygasają, więc myślę sobie - ok, teraz przeniesiemy się pewnie na True Metal Stage na parę kawałków TSO, jednak zamiast tego panowie jadą z "The Storm" podczas którego mamy pierwszą pirotechnikę koncertu - na grającego solówkę Ala Pitrellego lecą z góry snopy iskier...

"Storm" zamiast przejść w jak na płycie "The Hourglass" przechodzi w "Dead Winter Dead" a więc na telebimach grafiki z tego właśnie albumu. Akurat dla mnie tytułowy jakimś tam wielkim szałem nie jest (tzn. jest bardzo dobry, ale również jest z tej płyty moim zdaniem jednym ze słabszych utworów) no ale trzeba brać co dają. Następnie Jon w końcu wychodzi z ukrycia, tzn. zza klawiszy i panowie jadą z "Hall Of The Moutain King". No tu już zupełny szał, po jakichkolwiek problemach z głosem Olivy nie ma śladu - ale jednocześnie kolejne zaniepokojenie. W końcu "Hall" raczej spodziewałbym się na koniec, a tu panowie w ok. 40 minut odegrali takie mini best-of Savatage, czyżby cała reszta koncertu miałaby się przenieść na drugą scenę? Ale z drugiej strony Caffery i Oliva dalej krzątali się po Black Stage.

W końcu na True Metal Stage zaczyna się występ TSO który oglądam na telebimie - tu już mamy pełną pirotechnikę, lasery tancerki i inne cuda które znamy z koncertów TSO. Cóż, widziałem ich wcześniej na żywo dwa razy i o ile wtedy robiło to spore wrażenie i mi się podobało, tak w tych okolicznościach myśli były tylko jedne (Mianowicie: KURWA!!! Kończyć to i dawać więcej Savatage). Po nieznanym mi instrumentalu (jak się potem okazało z nowej płyty) na szczęście nastąpiło coś o wiele milszego dla ucha - "Another Way You Can Die" z "Night Castle" - chyba najbardziej "metalowy" kawałek TSO. Jeff Scott Soto pokazuje tu pełnię swoich niemałych możliwości - utwór trochę przedłużono, po czym na scenie pojawiła się Kayla Reeves. I zagrano "Night Conceives" które niby jest ok, ale jednak dłużyło się niezmiernie, tak samo jak "Toccata" - Carpimus Noctem - w innych warunkach pewnie by mi się spodobało, bo wykonanie jak na TSO przystało - bez zastrzeżeń. Do tego dochodzi cała oprawa, która nawet na powietrzu robi wrażenie (w zamkniętej sali jest jeszcze lepiej) WTEM! Na scenie pojawił się nie kto inny jak Zak a TSO zaczęło grać "Hourglass". W zasadzie utwór już przez nich grany na poprzedniej trasie po Europie, więc nie było jakiegoś specjalnego zdziwienia. Jednak fakt że zagrali to na True Metal Stage, przeznaczonej dla Trans-Siberian (na Black Stage dalej była cisza) zaczął już wywoływać lekką irytację. W międzyczasie do Zaka dołącza Andrew Ross, który na trasach TSO śpiewał już kawałki Savatage i panowie zaśpiewali ten kawałek w duecie. Wyszło to bardzo dobrze, ja akurat nie mam aż takiego problemu z wokalistami TSO śpiewającymi kawałkami Sava, jeśli robią to dobrze - u Rossa nie ma się do czego przyczepić.

O reszcie występu solowego Trans-Siberian Orchestra nie ma sensu się jakoś specjalnie rozpisywać - zagrali jeszcze 3 utwory instrumentalne, 1 nowy i 2 stare. W tym lubiane przeze mnie "A Last Illusion". Ogólnie ktoś kto nie lubi muzyki klasycznej wynudził się pewnie jak cholera. Ja tam to TSO-wanie lubię, w końcu specjalnie się latało i jeździło na ich koncerty za granicę, a i było oczywiste że trochę tego być musi skoro już ich wrzucono na festiwal. No a z drugiej strony skoro już mamy ten pierwszy od lat koncert Savatage to chciałoby się więcej tego usłyszeć...Wraz z zakończeniem "A Last Illusion" światła na True Metal Stage gasną, a ja zauważam spod barierek że za klawiszami znowu zasiadł Jon (złośliwy powie że ciężko go nie zauważyć). Chwila oczekiwania i... rozświetlają się obydwie sceny a obydwa zespoły równocześnie zaczynają "The Mountain" - więc o to im chodziło! Po to również ściągnięty został Bill Hudson, zajmuje on teraz miejsce drugiego gitarzysty Savatage, a Al Pitrelli już na stałe będzie grał na scenie wraz z TSO. Nie da się ukryć że obie sceny grające w tym samym czasie robią spore wrażenie (chociaż ja bardziej to widziałem oglądając potem filmy nagrane z dalszej odległości, ale nie zamieniłbym na to bycia pod barierką). Taka również okazała się być formuła koncertu - najpierw 40 minut Savatage, potem 40 minut TSO, a potem już do końca obywa zespoły razem.

Wszystko pięknie, tylko następnie nie mieliśmy znowu nic z Savatage a "Carminę Buranę". Tu już zupełny ogień (dosłownie) na obu scenach, no i dowiedziałem się po co na Black Stage pirotechnika. Potem znowu cisza, jakieś zagrywki gitarowe ale dalej było już "Turns To Me"! Razem z Savatage śpiewa rzecz jasna Zak, a na drugiej scenie wspiera go Russel Allen. Znowu można zakwestionować zasadność takiego posunięcia, o ile można to jeszcze zrozumieć w utworach z wielopunktowymi wokalami, tak w "Turns To Me" takiej konieczności nie ma. Jednak w moim przypadku, mimo że Savatage to mój niekwestionowany zespół nr 1, uważam że jeśli już panowie zdecydowali się na takie posunięcie, skoro brzmi to dobrze, to nie ma sensu zastanawiać się nad tym co by było gdyby. Następny mieliśmy kolejny duet z Russelem Allenem - tym razem z Jonem w "Another Way". Trochę szkoda że zdecydowano się na jeden z mniej lubianych przeze mnie utworów z "Wake", a nie zagrano utworu tytułowego, który w takich warunkach sprawdziłby się idealnie.

Następnie kolejny utwór instrumentalny, "Mozart And Memories", chwila ciszy i... przecież to jest "Morphine Child" - w tym momencie odpłynąłem zupełnie, tego nie spodziewałem się, a to chyba moje top 3 utworów Savatage. Choćby dla usłyszenia tego utworu na żywo warto było się wybrać. Zaraz potem puścili laserem po oczach i zabrzmiał instrumental z nowej płyty, a myśmy mogli oglądać popis choreograficzny na scenie. Popis owszem ładny, kawałek całkiem niezły, ale miny ludzi stojących na przeciwko Black Stage mówiły jedno - po co to komu? Na szczęście nie było za bardzo czasu na zastanawianie się nad tym bo Oliva zaczął pierwsze takty "Believe" Jak się okazało zaśpiewane wspólnie z Robinem Bornemanem z TSO - i tu podobnie jak poprzednio - z jednej strony po co, skoro sam Jon dałby radę bez problemu. Z drugiej nie można odmówić Robinowi kawału głosu i tego że kawałek zaśpiewał bardzo dobrze a jego wokal uzupełniał się z Jonem idealnie. Jeśli już musieli zrobić to na dwa głosy - to bardzo dobrze że zrobili to właśnie tak. Nie ma czasu nawet ochłonąć bo dalej zagrano "Chance". Grane już kiedyś przez TSO z Andrew Rossem na wokalu, więc jak nietrudno było się domyślić, to on zaśpiewał ten kawałek razem z Zakiem. Co tu dużo mówić - utwór ten jest wręcz stworzony do zagrania go właśnie przy takim ustawieniu więc nie mógł zabrzmieć inaczej niż idealnie.

Rzut oka na zegarek i już widzę że zaraz nastąpi koniec koncertu i rzeczywiście wybrzmiewa utwór Savatage który zapoczątkował TSO. "Christmas Eve/Sarajevo" - który zazwyczaj jest grany na sam koniec. Jednak po nim następuje jeszcze "Requiem" i po raz kolejny mnóstwo laserów, świateł i pirotechniki. W końcu wszyscy muzycy stanęli wspólnie aby pożegnać się z publicznością, Jon powiedział ze dwa słowa i można było się rozejść... Podsumowanie? Cóż, skoro już uparto się na łączony występ z TSO, moim zdaniem lepiej to wypaść nie mogło. Oczywiście, wiadomo że chciałoby się pełny, dwugodzinny występ samego Savatage, ale zdaję sobie sprawę z tego, że obecnie jest to nierealne. Nie ma co się też łudzić, że nagle panowie dadzą sobie spokój z TSO a Savatage wznowi regularną działalność. Czy był to koncert idealny? Z całą pewnością nie - pomijając oczywiście wizualia - ale przy wzięciu pod uwagę faktu, że dostalibyśmy albo taki występ Savatage, albo żaden - jeśli miałby być to ostatni występ pod tym szyldem (muzycy oczywiście wykręcili się sianem przy odpowiadaniu na pytania o przyszłość zespołu) byłoby to odejście z przytupem.


Od siebie dodam, że to było przepiękne widowisko. Efektowna oprawa wizualna (światła, pirotechnika, wizualizacje). Co prawda wolałbym więcej grania samego Savatage, ale nie ma co narzekać. Zobaczyć ten zespół na żywo to wielka radość i frajda. Dzień później w namiocie prasowym odbyła się konferencja prasowa muzyków Savatage i TSO. Co tam się działo, przeszło moje najśmielsze oczekiwania... ale o tym trochę później, żeby chronologia wydarzeń została zachowana.

Po koncercie Savatege/TSO wracamy na nasze pole prasowe (na pieszo, skrótem) i tutaj możemy wreszcie spokojnie porozmawiać i wymienić wrażenia z pierwszego dnia. Pogoda się ustabilizowała, od kilku godzin nie padało i wygląda na to, że "najgorsze" za nami. Nocne Polaków rozmowy trwały do wczesnych godzin porannych i gdyby nie cholerne zimno (ponoć tej nocy było tylko 2 stopnie na plusie - w końcówce lipca (!!!) - szok!), to posiedzielibyśmy zapewne dłużej. No ale w takim przypadku zdrowie ważniejsze (a i godzina też już zacna była), więc nie pozostało nic innego jak hop do namiotu, zawinąć się pod sam czubek nosa w śpiwór, kaptur na głowę i można spać. Snu dużo nie było, bo od rana zza chmur przebijało się słońce i w namiocie momentalnie robiła się sauna. Jak wiadomo w takiej sytuacji lepiej wstać i grzać kości na zewnątrz.

Piątek w rozpisce wyglądał bardzo intensywnie. Już o 11:00 startowały koncerty zespołów Epica i Angra. Do końca nie widziałem na który się wybrać i koniec końców... nie poszedłem na żaden z nich. Jakoś tak zagadaliśmy się na polu namiotowym, że nie zdążyłem się odpowiednio wcześniej zebrać na teren festiwalu. No cóż, innym razem się nadrobi... Kolejny w rozpisce Ensiferum niespecjalnie mnie interesował, więc tym bardziej nie miałem ciśnienia, żeby na niego wędrować. No, ale żeby już tak całkiem nie zamulać na polu prasowym, to zebraliśmy się z Michałem na występ zespołu Falconer. Niestety zgodnie z przewidywaniami występ niezbyt mnie zainteresował i po 3-4 numerach udaliśmy się na zakupy płytowe. Po drodze spotkaliśmy jeszcze Strati i Ramzę, którzy jak się później okazało również po dwóch kolejnych kawałkach odpuścili. No cóż... Falconer nie zachwycił nikogo z nas.

Tymczasem po płytowych zakupach udaliśmy się do namiotu prasowego na konferencję z zespołem Savatage (plus muzycy TSO). Muszę przyznać, iż na tej konferencji zjawiło się bardzo liczne grono dziennikarzy. Na szczęście udało nam się znaleźć miejsce siedzące (w pierwszy rzędzie!), więc był totalny luzik. Na początek ogłoszono wyniki Wacken Metal Battle (nasza Materia nie była w pierwszej piątce nagrodzonych zespołów), przy których pomagał Jeff Waters z Annihilator. Przy okazji usłyszeliśmy kilka słów odnośnie najnowszej płyty. No i wreszcie przyszedł czas na konferencję amerykańskich gwiazd. Ekipa zajęła dwa duże stoliki - 10 osób, a na przeciw nas usadowili się Zak Stevens, Jon Oliva i Chris Caffery. Ci dwaj ostatni to chyba najwięksi "jajcarze" jeśli chodzi o Savatage. Odpowiedzi na większość pytań zdominował Paul O'Neill i szczerze mówiąc gadał "trzy po trzy". W zasadzie w każdej odpowiedzi wracał do tego jak wspaniała muzykę robi TSO i jak wszyscy przy tym doskonale "się bawią", a w domyśle "po co komu Savatage".

Dosyć szybko to wszystkich znudziło, a brylowali w tym Oliva i Caffery. Ten pierwszy już przy drugiej odpowiedzi Paula zapytał nas na migi, czy czasem nie mamy poczęstować go papierosem, bo się trochę nudzi i chętnie poszedłby sobie zapalić. Apogeum jego wygłupów na konferencji było udawanie, że wyciąga zza pazuchy pistolet, wkłada go sobie do ust i pociąga za spust. Oczywiście teatralnie odrzucając swoją głowę w tył. Ot znudzony Jon. Chris za to miał swój świat, w którym zabawiał się całą garścią gitarowych kostek. Od wkładania sobie w różne otwory na głowie (pozując ludziom do zdjęć z kostkami "w oczach"), po finalne układanie kilkunastocentymetrowej "wieży" ze wszystkich swoich kostek. To osiągnięcie sprawiło mu najwięcej radości, o czym oczywiście musiał "poinformować" kolegów z zespołu siedzących wokół niego. Na szczęście już po oficjalnych pytaniach (nie było ich zbyt wiele, a to chyba przez gadulstwo i lanie wody O'Neilla) muzycy byli do naszej dyspozycji. Wszyscy muzycy z Savatage: wspomniani już Oliva, Caffery i Stevens oraz Al Pitrelli, Johnny Lee Middleton i Jeff Plate, a z ramienia TSO oczywiście O'Neill oraz Robin Borneman i Kayla Reeves. Ekipa została z nami tak długo, aż wszyscy dostali to czego chcieli: wspólne zdjęcia, autografy, chwila rozmowy, czy najzwyklejsze przybicie piątki. Nie było najmniejszego problemu i muzycy oddali się temu wszystkiemu z olbrzymią radością i przyjemnością. Wielki szacunek za takie podejście do sprawy. BRAWO! I gdyby nie organizatorzy, którzy zaczęli "przeganiać" muzyków (mieli zapewne w rozpisce kolejną konferencję), to spotkanie trwałoby chyba do nocy...

Przedłużona konferencja prasowa Savatage wyłączyła mnie w zasadzie z koncertu Queensryche. Znaczy się, mogłem na końcówkę zdążyć, ale postanowiłem w tym czasie udać się na Party Stage i zająć dobre miejsce na thrash metalowy Annihilator. Wreszcie doczekałem się, że wokalistą na żywo jest Jeff Waters, bo wcześniejsze koncerty które widziałem to śpiewał Randy Rampage (2000 rok w Katowicach) i Dave Padden (rok temu na Wacken). Ten drugi mnie nie przekonywał jako wokalista tego zespołu, choć zeszłoroczny koncert wspominam całkiem dobrze, także teraz musiało być po prostu lepiej, prawda? No, ale jakoś tak nie było w sumie. Znaczy to był dobry koncert i nie mam co z tym dyskutować, ale zabrakło mi "tego czegoś". Co prawda Jeff dwoił się i troił, biegał po całej scenie, ale brakowało... no jakby ognia w tym wszystkim. Dodatkowo pierwsze trzy numery to była lekka "zamułka", bo zagrano przedpremierowy "Suicide Society" (poprawny numer, ale bez szału), a później dwa nowsze numery: "No Way Out" i "Creepin' Again". Dopiero po tej "trójcy" koncert zaczął się rozkręcać. No, ale nie dziwne skoro Annihilator zagrał: "King Of The Kill", "Set The World On Fire", "W.T.Y.D.", "Refresh The Demon", "City Of Ice", "Phantasmagoria", "Second To None", "Alison Hell" i "Human Insecticide". Szkoda jedynie, że było trochę problemów z dźwiękiem (sporo zespołów w tym roku z tym walczyło), bo to troszkę odebrało radość z tego show.

W kompozycji "Set The World On Fire" na bębnach gościnnie zagrał... Mike Mangini, obecny perkusista Dream Theater. Dla przypomnienia Mike w 1993 roku nagrał z Annihilator płytę "Set The World Of Fire". Podsumowując - to był dobry koncert, ale bez tych trzech pierwszych numerów. No i na pewno wybiorę się jesienią na polski koncert w klubie. Tam będzie petarda bez dwóch zdań.

Na głównych scenach przyszedł czas na headlinerów tego dnia. Po kolei zagrały: Dream Theater, Black Label Society i In Flames. Głośne nazwy, ale niestety: Dream Theater to niezbyt moja bajka, BLS widziałem miesiąc wcześniej we Wrocławiu i nie zachwycili, a In Flames od kilku lat nie gra muzyki, którą lubię. W dodatku na żywo grają same "nowe" numery i to mnie po prostu nudzi. No cóż... nie każdemu z gwiazdami się dogodzi, ale to też nie oznacza, że nie miałem co robić. Co to to nie. To w końcu jeden z większych festiwali w Europie i scen jest tam kilka, więc zawsze jest jakiś wybór. A tym razem miałem idealny zestaw w namiocie Bullhead City: Death Angel, Armored Saint i Samael z "Ceremony Of The Opposites Show". I to były trzy kolejne koncerty. Tak jak napisałem wcześniej - idealnie!

Jednak zanim przeniesiemy się do namiotu, to oddajmy palmę pierwszeństwa gwiazdom tego dnia.

Michał opowie o Dream Theater i BLS:

Z tym koncertem od początku nie wiedziałem jak będzie. Z jednej strony masa znajomych od zawsze zachwalała ten zespół, z drugiej jednak obawiałem się że poza wykonawczą ekwilibrystyką nie zobaczę/usłyszę tu niczego ciekawego. Koniec końców pomyślałem, że koncertu posłucham spod drugiej sceny czekając na Zakka Wylde'a i jego BLS. Początek koncertu Dreamów spędziłem na uzupełnianiu pokarmów i płynów, ale dość szybko zacząłem przemieszczać się w stronę scen. I im bliżej pola koncertowego byłem, tym bardziej oddalałem się od sceny na której miał wystąpić BLS idąc w stronę muzyki Dream Theater. Przyznaję bez bicia - nie znam ich twórczości, nigdy nie zagłębiałem się w nią zbytnio bojąc się tego o czym już napisałem - wirtuozerii, w której ginie muzyka. A tu usłyszałem porządny, metalowy koncert. Owszem było na co też popatrzeć i czego posłuchać. Nie zabrakło oczywiście onanizowania się na instrumentach, ale... miało to swój urok. Najsłabszym punktem tego koncertu był zdecydowanie wokal - LaBrie zdecydowanie nie dawał momentami rady. Po koncercie doszedłem do wniosku, że czas nadrobić zaległości i zapoznać się z repertuarem grupy. Zresztą, już na festiwalu udało mi się zakupić za bezcen zachwalaną przez znajomych "Images And Words". Aż jestem ciekaw jak zareaguję na studyjne wydanie zespołu.

Co do BLS: to był kolejny z koncertów, na które bardzo mocno czekałem. Tym bardziej, że Zakka i spółkę miałem mieć okazję zobaczyć po raz pierwszy. Jakoś tak się złożyło, że wszystkie dotychczasowe koncerty Black Label Society - nawet ten na moim własnym podwórku we Wrocławiu - przelatywały mi koło nosa. Apetyt miałem więc mocno wyostrzony!

Wszystko zaczęło się od puszczonego z taśmy mixu Zeppelinów i Sabbathów czyli "Whole Lotta Sabbath". Ciekawa sprawa. W czasie słuchania zmiksowanych klasyków omiotłem wzrokiem scenę i bardziej jednak odpowiadał mi ten motocyklowo-redneckowy image zespołu. Tym razem mieliśmy do czynienia z jakimiś chińskimi wzorami, smokami na bannerach, czaszkami przy statywach. Może i miało to swój urok - ale nie dla mnie. Wystrój sceny ratowała ściana Marshalli - to zawsze robi dobre wrażenie, ale to wszystko przestało być ważne w momencie, gdy zespół przywalił na początek utworem "The Beginning... At Last". Pozamiatane! Ja byłem kupiony. Świetne, potężne brzmienie, Zakk wycinający od początku swoje z dużym zaangażowaniem, reszta zespołu też bawiąca się a nie tylko odgrywająca swoje partie. Zapowiadał się świetny koncert, lecieli aż miło, grając dość przekrojowy materiał. Moimi faworytami były zdecydowanie "Bleed For Me" oraz - zmuszający chyba wszystkich do zabawy "Suicide Messiah". Niestety, zabawa nie dla wszystkich znaczy to samo. Doskonale rozumiem, że koncert metalowy to nie opera, że festiwal rządzi się swoimi prawami ale... Jakim idiotą trzeba być, by uprawiać "pływanie" po publice w sytuacji, gdy od dwóch dni leje, a podłoże to jedna wielka błotna breja. Geniusze, którzy w ten sposób okazywali swój entuzjazm nie omieszkali machać kończynami we wszystkie strony chlapiąc, brudząc i kopiąc wszystko i wszystkich wokół. Słyszałem, że są festiwale, na których za taki proceder przecina się opaskę... może i ta moda dotrze wkrótce do Wacken?

Powyższe okoliczności sprawiły, że połowę koncertu oglądałem z bezpiecznej - dalszej odległości. Na szczęście nie umknął mi żaden szczegół gry Wylde'a, gdyż zainstalowano specjalnie dla niego na środku podwyższenie, na które wskakiwał za każdym razem, gdy prezentował swój kunszt gitarowy. Prezentował też zresztą piękne instrumenty. Naliczyłem, że gitary zmieniał 6 razy. Pokusił się też o grę na klawiszach. Krótkie solo na tym instrumencie przeszło płynnie w "In This River" - najbardziej wzruszający moment koncertu. Na wzmacniaczach rozwinięto duże bannery z podobizną Dimebaga, a na tylnej ścianie sceny wyświetlono zdjęcia Dimmie'go z Zakkiem... Całkiem ładny hołd dla zmarłego tragicznie Przyjaciela. Można mówić, że to na pokaz, że przaśne, czy pretensjonalne. Jednak moim zdaniem był to cholernie szczery moment koncertu. Cóż... tylko czekać aż panowie z Pantery wreszcie się dogadają i zaproszą brodatego do zagrania czegoś razem.

Czas mijał szybko i ani się obejrzałem, a już słuchaliśmy ostatniej tego wieczoru petardy - "Stillborn". To już? Zdecydowanie za szybko. Można mówić, że BLS gra cały czas to samo, że utwory brzmią podobnie, że Zakk więcej gra solówek niż riffów. Tak to prawda, ale akurat od tego zespołu właśnie tego oczekuję - dobrego brzmienia, mocnego pierdolnięcia i świetnej zabawy na koncertach, na których poczuję się jak jakiś redneck z Teksasu. Jedyne czego mi zabrakło to wspólnego browara z Zakkiem. Jakoś nie udało się go złapać w namiocie prasowym, nie pojawił się skurczybyk. Zresztą, podobno ze względu na zdrowie od pewnego czasu już nie pije.


To teraz spokojnie możemy zająć się namiotowymi koncertami, ale niech Was nie zmyli słówko "namiot", bo ta miejscówka i tak jest pojemniejsza niż większość klubów w Polsce. Dwie spore sceny obok siebie (na wzór tych głównych) i naprzemienne koncerty. Zaczęli thrash metalowcy z Death Angel.

No cóż... ten zespół słabych koncertów nie daje i podobnie było tym razem. Totalny żywioł na scenie i mnóstwo dobrej zabawy. Set lekko krótki, bo zaledwie 45-cio minutowy, no ale cóż poradzić. Nie ma co specjalnie kombinować i śmiało można powiedzieć, że to było Death 100% Angel. Jedyny minus - za krótko, ale tutaj zespół nic nie zawinił. No może trochę Mark Osegueda za dużo gadał, ale koncert i tak był zacny. Festiwalowa setlista, w dodatku lekko okrojona, więc oczywiście mieliśmy mocny przekrój przez dyskografię. Było trochę nowości: "The Dream Calls For Blood", "Son Of The Morning" czy "Claws In So Deep" i kilka klasyków m.in.: "Seemingly Endless Time", "Voracious Souls" czy "Mistress Of Pain". Tak jak napisałem wcześniej - było przekrojowo, jak to na festiwalach.

Po tym świetnym koncercie Death Angel było 10 minut przerwy i spory odpływ ludzi. Co mi oczywiście jak najbardziej pasowało, bo na Armored Saint mogłem sobie bez problemu podejść praktycznie na sam przód. Tutaj od razu się przyznaję, iż nie jestem wielkim znawcą twórczości tego zespołu. Mam w domu ich jedną całkiem niezła płytę ("Symbol Of Salvation") i jedną składankę zatytułowaną "Nod To The Old School". Armored Saint na żywo to solidny amerykański heavy metal. Jest pazur, było spore zaangażowanie muzyków i o to właśnie chodzi. Z "mojej" płyty zagrali jeden numer, był to przedostatni na setliście kawałek zatytułowany "Reign Of Fire", którym amerykanie sprawili mi dużo frajdy. Ogólnie był to pozytywny koncert i sporo dobrej zabawy na scenie jak i przed nią. Szkoda jedynie, że tak krótko, bo (podobnie jak Death Angel) tylko 45 minut.

Kolejne 10 minut pauzy i na sąsiedniej scenie rozpoczęło się misterium. Szwajcarski Samael zaprosił wszystkich obecnych na "Ceremony Of Opposites Show". Jak to wyglądało? Oczywiście zespół odegrał caluteńką płytę, a ponadto zaprezentował dosyć ciekawą oprawę tego koncertu. Ciekawą pod tym względem, iż na scenie nie było jakichkolwiek "bajerów", a z tyłu wisiała płachta z motywem znanym z EP'ki "Rebellion". Ponadto muzycy wyszli na scenę w czarnych strojach, a jeśli chodzi o światła, to przez większość ich występu używane były tylko białe. Dodatkowo basista pomalował swoją twarz na dwa kolory. Kto zgadnie jakie? No oczywiście, że biel i czerń. Wszystkie te zabiegi spowodowały (oczywiście łącznie z muzyką), że mieliśmy bardzo klimatyczny koncert. Było black metalowo, dosyć ponuro i zdecydowanie to "dodatki" ubarwiły (nomen-omen) ten show. Samael dał czadu, świetnie wszystko współgrało i momentami można było nieźle "odjechać". Znikoma ilość elektroniki i częste momenty gdy Xytras dokładał do automatu perkusyjnego swoje "żywe" bębny. Vorph natomiast rasowo growlował i spokojnie można było poczuć klimat koncertu Samael z przed dwudziestu lat. Bardzo mi ten koncert przypadł do gustu i na pewno zaliczę jesienny ich koncert w Polsce. A na koniec jeszcze zespół zagrał jeden numer, którym był "The Truth Is Marching On" z ostatniej płyty Samael, czyli "Lux Mundi" wydanej w 2011 roku. Całkiem niezły kawałek, no ale w porównaniu do tego co było zagrane wcześniej, bez porównania. Ot choćby do takiego "Baphomet's Throne" startu nie ma, no ale to wiadoma sprawa. Nie to granie i nie te "okoliczności". Ogólnie koncert na duży plus, za wykonanie, za klimat i moc.

I to byłoby na tyle z tej "namiotowej sesji"... trzy koncerty z rzędu, trzy różne stylistyki i trzy bardzo fajne koncerty. To właśnie lubię w festiwalach, no bo gdzie indziej można taki zestaw dorwać? No właśnie. Ale to jeszcze nie był koniec koncertowych emocji na ten wieczór.

Co prawda za chwilę na głównej scenie miało rozpocząć swój show In Flames, no ale już wcześniej napisałem, iż w obecnej "odsłonie" ten zespół zupełnie mnie nie interesuje. Jeden, czy też może dwa starsze kawałki to zdecydowanie za mało jak dla mnie. "Wolny czas" wykorzystałem na posiłek i zebranie sił przed występem na który mocno ostrzyłem sobie zęby. Niemiecki Running Wild miałem zobaczyć po raz drugi w życiu...

Ten pierwszy był "pamiętnym" koncertem w 2009 roku też na Wacken Open Air. Wtedy było "pożegnanie" Rolfa z fanami i - powiedźmy sobie szczerze - odbyło się ono w marnych okolicznościach. Zresztą kto widział ten koncert na DVD to wie o czym mowa. Później był powrót Running Wild do świata żywych, nawet dostaliśmy dwie nowe płyty, no i przyszedł czas na kolejny koncert na wackeńskiej scenie. W sumie spodziewałem się, że mogę znowu dostać taki średni jak poprzednio koncert, ale na szczęście tym razem było znacznie lepiej. W skrócie - na scenie mieliśmy zespół, który wyglądał jak zespół, co ciekawsze ten zespół zachowywał się jak... zespół. Było widać zaangażowanie poszczególnych muzyków, a w szczególności Rolfa, który rozkręcał się z każdym zagranym numerem. W połowie występu biegał już po scenie niczym młodzieniaszek, tak jakby chłopina z każdym kolejnym numerem coś tam sobie przypominał z przeszłości. W sensie, jak dobrze bawić się na scenie i w jaki sposób się zachowywać. Ja trochę mu się nie dziwię, że na początku mógł być lekko "zardzewiały", ale ostatni koncert Running Wild zagrał... 6 lat temu. Tak, dokładnie to był ten "pożegnalny" występ. A tak bardziej na poważnie, to naprawdę wyglądało to o niebo lepiej. Panowie ubrani byli jak należy, był odpowiedni ruch sceniczny, a dodatkowo sporo smaku dodawały światła. Running Wild tym razem rozpoczął swoje show o północy i to od razu dodało sporo klimatu do tego występu. W pewnym momencie zrobiło się niesamowicie old schoolowo, bo z tyłu odpalono sporo białych, pionowych świateł i cała scena (bez większych ozdób) wyglądała bardzo stylowo.

Teraz trochę o samej muzyce... Wszystko rozpoczęło się od intro "Chamber Of Lies" (z małymi bonusami w postaci "Riding The Storm" i "Blazon Stone"), czyli jak należy, a później jak u Hitchcocka - z grubej rury od "Under Jolly Roger". Genialny początek... niestety lekko popsuty przez cholerne problemy z dźwiękiem, już wspominałem, że kilka zespołów z tym walczyło i pech chciał, że trafiło akurat na Running Wild i ten numer. Jeden z moich ukochanych zresztą. Gitary nie słychać w zasadzie i cóż poradzić, nie pozostało nic innego, niż sobie nucić to co powinno lecieć z głośników, i nie był to zły pomysł. Szybka poprawka "Jennings' Revenge" z płyty "Pile Of Skulls" i człowieka już nosi, na tak "poszarpany" i "falujący" dźwięk. Chóralne "łooo ooo ooo oooo o" przynosi ukojenie nerwów i na szczęście akustykowi pomału udaje się rozwiązywać problemy techniczne. Podczas trzeciego w kolejności "Genghis Khan" jest prawie idealnie i na tyle dobrze, że można cieszyć się dźwiękiem. Te trzy pierwsze kompozycje na starcie były niezłą petardą i sporym zaskoczeniem. O ile "Under Jolly Roger" było oczywiste do usłyszenia, to jednak spodziewałem się tego kawałka gdzie w okolicach bisów.

No ale nie ma tak dobrze i niestety Rolf zapowiada coś z albumu "Shadowmaker" i od tego momentu oczekujemy tylko jednego utworu z tej płyty... oczywiście, chodzi o "Me & The Boys" (hehe... serio). Niestety (hehe) wybór padł na "Locomotive". Nic specjalnego i nie ma się co czarować, że było inaczej. Szybki przeskok wiele lat wstecz i już bawimy się przy "Riding The Storm". Panie Rolfie... takiego grania chcemy, a nie pitolenia... To jest moc pirackiego grania i o to chodzi. Świetne gitary, kapitalne zaśpiewy Kapitana. Cud, miód, pomada i orzeszki.

"Face In The Wind, We're Riding The Storm
We'll Stay Our Course Whatever Will Come
Wandering Souls In The Sea Of The Damned
Death Or Glory, Oh, Oh, We're Riding The Storm"


Coś pięknego. No i znowu Rolf zepsuł to wszystko, bo chwilę pogadał i zapowiedział przedpremierowe wykonanie nowego utworu, który opatrzono tytułem "Into The West". Szczerze? Nic specjalnego. Ot taki zwykły "rockowy" kawałek jakich Running Wild nagrał kilka na ostatnich dwóch płytach. No i znowu była huśtawka nastrojów niczym na jakimś galeonie podczas sztormu. Po słabszej nowości, jest "klassikier", z tym, że tym razem Rolf przeszedł samego sobie i zafundował mi (podejrzewam, że nie tylko) mega niespodziankę. Co jak co, ale "Raw Ride" to ja się najnormalniej w świecie nie spodziewałem! Oj... lekko sobie odjechałem podczas tego numeru, a moje myśli odpłynęły w siną dal. Nic na to nie poradzę, ale mam przeogromny sentyment do Running Wild i płyty "Under Jolly Roger". Od tego albumu w 1988 roku rozpoczęło się moje "szaleństwo" związane z muzyką heavy metalową. Usłyszeć ten kawałek na żywo to nawet nie było bezcenne, po prostu nie ma na ten mój stan w tamtej chwili jakiegokolwiek określenia. Coś wspaniałego i cudownego.

I chyba Rolf zdawał sobie sprawę co się działo z ludźmi, bo kolejna w rozpisce była solówka na bębnach. Jak dla mnie przeważnie jest to najnudniejsza część każdego koncertu. Każdego. Naprawdę nie widzę nic interesującego w jak najszybszym napieprzaniu w centrale i doładowanie tego wszystkiego podwójną stopą, no ale taki jest folklor i nic tego nie zmieni. Jest to chwila odpoczynku dla muzyków i tak to odbieram. Po tej krótkiej przerwie regeneracyjnej zespół w komplecie zameldował się na scenie i od razu kolejny cios. "White Masque" z płyty "Blazon Stone", to kolejny "klassikier", którego zupełnie się nie spodziewałem. Zresztą czy ktoś był w stanie to przewidzieć? Jak dla mnie super sprawa. W sumie ten numer został w naszym gronie wybrany jako największa niespodzianka... co zupełnie nie dziwi.

Kolejna pozycja w setliście to znowu nowość... tym razem "Riding On The Tide". Cóż powiedzieć... nowe kawałki w porównaniu do tych klasycznych numerów, po prostu brzmią jak jacyś ubodzy krewni. Nie da się tego ukryć, zresztą szkoda o tym pisać, skoro jako następny poleciał... "Diamonds Of The Black Chest". Dziękuję, dobranoc. No i to jest Running Wild, a nie jakieś brzdąkanie z "Shadowmaker". Co tu dużo mówić - jestem znowu na kolanach i niespecjalnie ogarniam co się wokół mnie dzieje. Kolejna mega podróż sentymentalna i totalny odjazd, niestety znowu szybko "zepsuty" przez kolejny numer w setliście. Kto zgadnie co to było? No dobra, nie "Me & The Boys" (hehe), ale "Soldiers Of Fortune". No ok... zgodzę się, że ten akurat kawałek nie jest jakiś specjalnie tragiczny, nawet można przy nim potupać nóżką, ale weźmy pod uwagę kontekst i to co było zagrane przed i po nim. Bo po nim oczywiście co? Kolejny klasyczny kawałek - "Bad To The Bone"! No i teraz każdy chyba poczuje różnicę stare/nowe. Nie da się ukryć, że Rolf sprytnie te nowsze numery poupychał pomiędzy starocie. Dodatkowo jak był grany jeden z tych numerów z dwóch ostatnich płyt, to wtedy było "szaleństwo" jeśli chodzi o światła i pirotechnikę. Na klasykach mniej się działo. Ot taka sprytna sztuczka, żeby jeszcze bardziej "podrasować" słabsze kompozycyjnie utwory.

"Don't Tell No Lies
You Can't Hear The Cries
'Cos You're Bad To The Bone"


Zakończyło zasadniczą część koncertu, co mocno mnie zaskoczyło. Strasznie szybko to wszystko zleciało i nawet nie wiem kiedy impreza dobiegała do swojego końca. Chwila przerwy i zespół powraca na scenę. Z głośników leci jakieś intro i już wiadomo, że czeka nas wyprawa na "Bloody Island". Piękna epicka opowieść z ostatniej płyty "Resilient". Muszę przyznać, iż ten kawałek najnormalniej w świecie daje radę i udowadnia, iż Rolf ma jeszcze w sobie jakieś pokłady pirata. Wiadomo - nie jest to poziom "Treasure Island", ale mimo wszystko chwyta za serducho. Tak szczerze mówiąc był to jedyny "nowy" numer, który mi nie wadził podczas koncertu, a tymczasem zespół ponownie opuszcza scenę i już wiadomo, że został czas na jeden, ostatni numer. Mam przeczucie, baa... nawet pewność, że to będzie jakiś klasyk. Szybko "przelatuję" przez wszystko, co było grane i obstawiam jeden z dwóch utworów: "Raise Your Fist" albo "Prisoner Of Our Time", z raczej większym przekonaniem na ten drugi. Byłoby to świetnym zakończeniem tego koncertu, skoro "Under Jolly Roger" poleciało na początku, lecz niestety Rolf wybrał inaczej i Running Wild pożegnał się z nami... "Little Big Horn". Spoko, bardzo fajny numer, super, że został zagrany... ale do stu tysięcy beczek prochu! Kończyć koncert w ten sposób... ech!

Po słabiutkim koncercie "pożegnalnym" tym razem było o niebo lepiej. Na scenie był zespół, który wyglądał jak zespół i zachowywał się jak zespół, dodatkowo Rolfowi się chciało i wyglądało to bardzo przyzwoicie. Do tego konwencja "starego koncertu RW" - stroje muzyków, wygląd sceny i światła. Ciut mnie zawiodła setlista, bo pomimo perełek "Raw Ride", "Diamonds Of The Black Chest", czy "White Masque", było kilka przeciętnych nowszych numerów. Generalnie jestem daleki od narzekania i ten koncert będzie długo gościł w moim sercu, zwłaszcza, że jeszcze kilka lat temu mogłem pomarzyć o zobaczeniu Running Wild na żywo. Po pożegnalnym koncercie w 2009 była radość, że udało się jednak ten jeden, jedyny raz ich zobaczyć. A teraz to już normalnie "zbytek łaski" i jeszcze w o wiele ciekawszych okolicznościach. Bez dwóch zdań to był dobry, może momentami nawet bardzo dobry koncert i tego należy się trzymać.

I ten oto sposób dobiegł końca festiwalowy dzień numer dwa. Spacerek na pole namiotowe i tutaj tradycyjne "Polaków rozmowy", czyli wymiana wrażeń i opinii. Kilka godzin snu i znowu wszyscy się widzimy na "śniadaniu", a na godzinę 13-tą trzeba powędrować pod True Metal Stage na koncert zespołu Powerwolf.

Ta formacja zdobyła sobie w Niemczech całkiem sporą popularność i "konsumuję" ją na koncertach. Ich koncerty to spory teatr i mnóstwo zabawy z publicznością. Momentami jest tego zbyt dużo i aż do przesady, naprawdę nie ma potrzeby, żeby w każdym kolejnym kawałku robić jakieś "zawody". A to machanie rękami niczym w przedszkolu, a to gromkie okrzyki "HU! HA!", czy też inne stałe "koncertowe patenty", do tego straszne rozgadanie wokalisty pomiędzy kolejnymi kawałkami i wypisz wymaluj... mamy podobną sytuację jak na koncertach Sabaton. Mnie to osobiście od pewnego czasu "nudzi" i z lekka nawet męczy, a do tego trzeba dodać, iż Powerwolf wybiera do setlisty takie utwory, w których można wcisnąć te symboliczne "HU! HA!". A nawet jak zagrają jakiś fajny, dynamiczny numer ("We Drink Your Blood", czy "Sanctified With Dynamite"), to i tak po nim jest przerwa na "pogaduszki", która skutecznie "morduje" dynamikę występu. Podobną przypadłość w ostatnich latach zaobserwowałem u Sabaton i jakoś te zespoły zaczęły iść podobną drogą... nawet muzycznie zbliżyły się do siebie. Doskonałym tego przykładem jest utwór z najnowszej płyty ("Blessed & Possessed") zagrany na Wacken - "Army Of The Night". Gdyby nie charakterystyczne wokale Dorna, można by pomyśleć, że grają to Szwedzi... No tak marudzę i marudzę... trudno. Nie wybawiłem się na tym koncercie tak jakbym mógł przy innej setliście i innym podejściu zespołu do koncertowania. Oczywiście muzycy swoje wiedzą lepiej, większość ludzi szalała jak im Atilla kazał i w zasadzie o to przecież chodzi. Ja odpuściłem i co najwyżej - moja strata.

Krótka przerwa, zmiana sceny i bawimy się przy zespole Amorphis, który celebrował płytę "Tales From The Thousand Lakes". W skrócie - Finowie zagrali oczywiście cały ten album - dla ścisłości instrumentalny "Thousand Lakes", który otwiera materiał poleciał z taśmy, a na dokładkę poleciało: "Better Unborn", "Against Widows", "My Kantele" i "Folk Of The North" i jakiś cover zespołu, w którym gra gitarzysta Tomi Koivusaari. W połowie koncertu dopadła mnie niesamowita niemoc i ewakuowaliśmy się do cienia (bo słońce prażyło niemiłosiernie), zlokalizowanego w barze prowadzonym przez energy drinkowców. Tam się orzeźwiliśmy i z piętra oglądaliśmy koncert do końca. Ogólnie dużego wrażenia ten koncert na mnie nie zrobił... nie wiem, jakoś muzyka Amorphis nie pasuje mi do dużych scen i grania w pełnym słońcu. Wolałbym tę muzykę przetrawić sobie w np. mniejszym klubie, albo z jakimiś ciekawymi światłami. Wspominam ich nocny występ w Szczytnie (2006 rok) i to było coś co pamiętam do dzisiaj.

Kolejna pozycja w rozpisce to projekt Rock Meets Classic. W skrócie orkiestrowe granie, zaproszeni goście i rovery, a zaproszono nie byle kogo: Michael Kiske, Dee Snider, Joe Lynn Turner. Dla mnie największym magnesem był oczywiście były wokalista Helloween, gdyż mam ogromny sentyment do niego (tak, mam lekkie spaczenie jeśli chodzi o "Keepery") i zawsze z przyjemnością posłucham jego głosu. Tym bardziej, że od lat mam takie muzyczne marzenie - usłyszeć Kiske śpiewającego na żywo jakiś numer z tych dwóch genialnych płyt i od pewnego czasu już bardzo mocno "poluję" na koncert Unisonic, bo tam takie rzeczy się dzieją. Niestety jak na razie ta formacja (w której udziela się też Kai Hansen) omija nasz kraj szerokim łukiem, no ale jak wiadomo - wszystko do czasu.

To tyle tytułem wstępu, bo sam koncert opisze Michał:

Długo zastanawialiśmy się z ekipą co to będzie. Kierowani głównie ciekawością oraz nazwiskiem Mr. Kiske udaliśmy się pod scenę by obejrzeć i wysłuchać najbardziej chyba żywiołowego koncertu festiwalu! Ale po kolei...

Koncert rozpoczął się od krótkiej introdukcji w wykonaniu kwartetu smyczkowego, w którą wpleciono m.in. motyw z "Bohemian Rhapsody", który dość płynnie przeszedł w... "Thunderstuck"! Do pań dołączyli panowie z gitarami, kurtyna opadała odsłaniając całą orkiestrę symfoniczną i zaczęła się jazda! Co prawda śpiewający tu Sascha Krebs nie jazgocze jak Brian Johnson, ale i tak było nieźle - piękny otwieracz. Za chwilę uraczono nas dwoma kompozycjami, podczas których tak mocno podniesiona wcześniej temperatura szybko opadła. A to za sprawą dwóch mniej znanych kompozycji z damskim wokalem - ot niewyróżniający się specjalnie symfoniczny metal i powiało nudą (jak się okazało jedna z kompozycji to nawet wackeński hymn). Na szczęście na krótko, bo po uroczych wokalistkach na scenie pojawił się pierwszy gość - Joe Lynn Turner. Wykonał trzy utwory legendarnego Rainbow: "I Surrender", "Stargazer" oraz "Spotlight Child".

Temperatura znowu zaczęła się podnosić. Nie będę jednak ukrywał, że te - skądinąd świetnie zagrane i zaśpiewana kawałki - były dla mnie tylko wstępem przed tym, kogo oczekiwałem najbardziej. Wreszcie - stało się! Na scenę wkroczył Michael Kiske! Jedno z moich koncertowych marzeń ziściło się. Ten facet ma dokładnie taki sam głos jak niemal 30 lat temu. Wykonał oczywiście utwory Helloween. Tak sobie myślę, ciekawe jaka byłaby mina Andiego Derisa gdyby usłyszał w jakiej formie jest jego poprzednik. Na początek Kiske przywalił "A Little Time" z wiadomej płyty, dorzucił do tego "Kids Of The Century", a swój występ zamknął nieśmiertelnym "I Want Out", które świetnie zostało zaaranżowane na orkiestrę. Po cichu liczyłem na to, że może jakieś Orzełki polecą... lecz tym razem się nie doczekałem. W przyszłym roku jako jedną z gwiazd zapowiedziano Unisonic, czyli projekt sygnowany przez dawnych (i obecnych jak się okazuje) kumpli - Hansena i Kiske. Jeśli Michael będzie wciąż w takiej formie wokalnej - a nic nie wskazuje, że miałoby być inaczej - już wieszczę, że będzie to jeden z koncertów festiwalu. Wspomnicie moje słowa!

Wróćmy jednak do tego roku i opisywanego koncertu. Z minuty na minutę było coraz lepiej i właśnie wtedy orkiestra postanowiła zaserwować nam mały przerywnik. Pierwsze delikatne dźwięki szybko przerodziły się w dobrze wszystkim znany motyw z "Piratów z Karaibów". Usłyszeć to na żywo w wykonaniu TAKIEJ orkiestry - Bohemian Symphony Orchestra z Pragi - bezcenne. Piszę TAKIEJ ponieważ orkiestra przez cały koncert nie tylko świetnie grała, ale też było widać, że muzycy po prostu świetnie się bawią. Machanie włosami, pokazywanie rogów z palców, wspólne śpiewanie refrenów i Rock'n'Roll'owe szaleństwo udzielało się każdemu na scenie. Kulminacja tego szaleństwa nastąpiła, gdy w trakcie odgrywania pirackiego motywu jeden z muzyków stoczył z dyrygentem szermierczą walkę na... batuty. Starcie muzyk - dyrygent zakończyło się zwycięstwem tego pierwszego, a szef padł na chwilę niby nieżywy na deski sceny. Uwielbiam takie akcje, uwielbiam, gdy muzycy po prostu świetnie się bawią i zarażają dobrymi humorami innych.

A skoro przy dobrych humorach jesteśmy... Ledwie orkiestra skończyła swój popis, a na scenę wbiegł Dee Snider, a w zasadzie Dee "Fuckin" Snider (tak kazał się tytułować), który przywalił nam między oczy tekstem o tym, że "You Can't Stop Rock'n'Roll" (głupawka sprawiła, że powstała wśród nas teoria, że jest to piosenka o Syzyfie). Po krótkim przywitaniu się z publiką - "Wacken! I'm Baaaack!" - wokalista sięgnął po kolejny hicior swojej macierzystej grupy - "We're Not Gonna Take It", śpiewali absolutnie wszyscy a czupryną zaczął pomachiwać nawet pan dyrygent. Sniderowi było chyba jednak mało, gdyż po zakończeniu utworu zaczął przekomarzać się z publiką twierdząc, że podczas jego ostatniej wizyty w Wacken, ta była głośniejsza. Jak się można było domyślić refren największego hitu Twisted Sister zabrzmiał raz jeszcze w tysiącach gardeł ze zdwojoną siłą! I nie jest to żadna kurtuazja z mojej strony - to było słychać, to było czuć! Magia! Wracając do Dee Snidera - ten facet to wulkan energii oraz genialny konferansjer, który potrafi porwać publikę. Cieszyć może fakt, że doskonale zdaje sobie sprawę, że jest częścią rockowego cyrku, że nie musi być poważny, że może sobie wreszcie pozwolić na żarty i śmiać się sam z siebie, podchodząc do siebie i swojej twórczości z ogromnym dystansem. Bo któż inny po kilku - durnowatych co tu ukrywać - słowach do mikrofonu, zaczyna się śmiać mówiąc - "ja naprawdę to powiedziałem? Wybaczcie czasem szybciej mówię niż myślę".

Kolejnym hitem, który zabrzmiał tego popołudnia było moje ulubione, twistedowe "The Price" zadedykowane tym razem niedawno zmarłemu perkusiście grupy. Po tej chwili przyszedł czas na ogólnoświatowy apel wokalisty pt. "Stop Taking Selfies" (Snider wystąpił zresztą w t-shircie z tym napisem) - co do szczegółów odsyłam na YouTube. Za chwile usłyszeliśmy jeszcze deklarację w postaci "I Wanna Rock" i... koncert miał się powoli ku końcowi. Na szczęście muzycy przygotowali jeszcze jedną, już definitywnie ostatnią kompozycję na ten wieczór, którą Snider zapowiedział jako "międzynarodowy hymn heavy metalu". Na scenę wkroczyli wcześniejsi goście by wspólnie odśpiewać kolejnego klasyka z repertuaru AC/DC. Po pierwszym riffie wszyscy jechaliśmy razem Autostradą do Piekła... Szał, skakanie, wspólny śpiew... długo by pisać co działo się pod sceną. Ehhh... może kiedyś na Wacken dane nam będzie usłyszeć raz jeszcze ten utwór - tym razem w oryginalnym wykonaniu?

Myślę, że wart odnotowania jest fakt, że koncert przedłużył się o 10 minut w stosunku do zaplanowanego czasu, co w przypadku tej świetnie działającej, niemieckiej maszynki festiwalowej jest czymś bardzo rzadko spotykanym. Koncert się skończył a ja... a ja czekam na koncert Unisonic z utęsknieniem oraz wypatruję występu Twisted Sister gdzieś w okolicy!


To i ja od siebie jeszcze słów kilka dodam. Krótko mówiąc - nie spodziewałem się tak wielkiego szczęścia na tym koncercie. Dwa keeperowe numery odśpiewane przez Kiske... cóż więcej dodać. No jak Michael wyszedł na scenę i zapowiedział, że zaśpiewa coś z repertuaru Helloween to mi po prostu szczena opadła. Przy "A Little Time" odjechałem na maksa. Poprawka "Kids Of The Century" i na koniec "I Want Out" i rzeczywiście mogłem wychodzić. Coś pięknego jak muzyczne marzenia się spełniają. Tyle radości i szczęścia. A jeszcze "chwilę" później ogłoszono, iż na przyszłorocznej edycji wystąpi m.in. Unisonic. Dziękuję, pozamiatane!

Koncert Bloodbath poświęciliśmy na powrót na pole prasowe i posiłek przed wieczorną sesją koncertową. Tutaj trochę marudzimy i postanawiamy planowo "spóźnić się" na Sabaton, po którym od razu gra Judas Priest. Plan jest taki, żeby obejść cały tłum zgromadzony na Black Stage i spokojnie podejść pod True Stage. Solidna wyprawa i tego dreptania było, ale zajęliśmy sobie bardzo dobre miejsca przed koncertem brytyjskiej legendy. A tymczasem z boku oglądamy i słuchamy Szwedów z Sabaton. Koncert dosyć przyzwoity, okraszony sporą ilością pirotechniki i świetnych świateł (kręcili DVD), ale poza tym to co zwykle. Co kawałek przerwa i gadanie Brodena. Oczywiście nieśmiertelne "jeszcze jedno piwo", wymiana kamizelki z fanem, no i oczywiste "spontaniczne" żarciki na scenie pomiędzy muzykami. Jak dla mnie (tak samo jak w przypadku Powerwolf) za dużo teatrzyku a za mało konkretu. No cóż, ja rozumiem, że jak ktoś jest pierwszy czy drugi raz na ich koncercie, to fajnie sobie na to wszystko popatrzeć, ale za którymś razem przestaje to być śmieszne i robi się po prostu nudne. A ja Sabaton widziałem po raz 11-ty... dlatego z czystym sumieniem sobie odpuszczam ich występy, aż coś zmienią w swoim koncertowym "zachowaniu".

Setlista z tego koncertu:

Ghost Division
To Hell And Back
Carolus Rex
No Bullets Fly
Resist And Bite
Far From The Fame
Panzerkampf
Gott Mit Uns
The Art Of War
Soldier Of 3 Armies
Swedish Pagans
Screaming Eagles
---
Night Witches
Primo Victoria
Metal Crüe


Na spory plusik numer "Screaming Eagles", który bardzo lubię. Ogólnie set bez większego szału.

I jeszcze kilka słów od Michała:

Nie jest tajemnicą, że zespół ten jest w Niemczech szalenie popularny. Pewnie dlatego też wybrali akurat Wacken na miejsce kręcenia swojego DVD. I tak oto dostaliśmy porcję militarnego metalu, który... mnie zanudził. Koncertu nie oglądałem od początku, a i później patrzyłem raczej na telebimy czekając pod sceną obok na występ Judas Priest. Trzeba jednak oddać Szwedom sprawiedliwość, że zagrali dobry, solidny koncert. To co mogło robić wrażenie to scenografia - dwa czołgi na scenie, na jednym z nich zestaw perkusyjny, działa, zasieki, taśmy z nabojami - to mogło się podobać. Chociaż dla mnie ogromnym zgrzytem były... loga Yamahy wymalowane na "czołgach"... cóż... "Business Is Business". Dużo było ogni, wybuchów, konfetti. Czy nie był to jednak przerost formy nad treścią? Niech każdy sam osądzi, szczególnie w kontekście następnego koncertu tego wieczora, mianowicie koncertu - Judas Priest, które wyszło bez jednego efektu pirotechnicznego i... pozamiatało. Jeszcze więcej było gadania. Miałem wrażenie, że Broden bardziej chciał pogawędzić niż śpiewać, a ograny motyw z "jeszcze jednym piwem" jest już naprawdę nużący i mało wiarygodny... Niemiecka publiczność jednak się cieszyła a tłumy, dosłowne morze ludzi pod sceną było najlepszym dowodem na to, jaką sławę ma zespół na niemieckiej ziemi. Bardzo dobrym momentem koncertu było wspólne odśpiewanie "Primo Victoria" - obowiązkowej kompozycji w koncertowym repertuarze grupy. Osobiście jednak uważam, że zespół wszedł nieco w ślepą uliczkę i zaczyna zjadać własny ogon. Ciekawe co przyniesie przyszłość?

Oczywiście nie był to koncert na który najbardziej czekałem tego dnia (taaa...). Już za chwilę, już za momencik na scenie pojawią się Bogowie Heavy Metalu, czyli Judas Priest. Przyznam się szczerze, że bardzo sobie ostrzyłem ząbki na ten koncert. Specjalnie odpuściłem polski występ tego zespołu, żeby właśnie na Wacken się wybawić. Jak wiadomo JP nie kombinuje zbytnio z setlistą i oprawą swojego show, dlatego też nie chciałem sobie popsuć tej wackeńskiej zabawy. Pamiętam jak poprzednio grali na Wacken i "chwilę" później w Katowicach. Te koncerty były w zasadzie takie same, a tym razem nie chciałem do tego dopuścić i to mi się... kompletnie udało. Ha! Można? Można! Naprawdę nie znałem nawet setlisty i każdy kolejny numer był dla mnie niespodzianką... no prawie, bo ze 3-4 to trafnie odgadłem, ale suma sumarum to był strzał w "10". Dawno tak nie wyszalałem się pod sceną. A Judas - moc, moc i jeszcze raz moc. Co prawda Halford momentami śpiewał bardzo na skróty (np. "Elctric Eye", że o "Painkiller" nie wspomnę), ale to bez większego znaczenia - bo i tak lepiej już nie będzie. Ogólnie niezła setlista, nowe numery elegancko się wpasowały i ogólnie było fantastycznie. Koncert festiwalu? W sumie tak.

Setlista była oczywiście taka sama jak ta w Łodzi, tutaj nic nie było inne, prawdopodobnie jak i wystrój sceny, czy zachowania muzyków itp. itd. - no takie "objazdowe DVD na żywo" jak ja to nazywam. Ale z drugiej strony zespół ma swoją koncertową moc. Halford jednym gestem kupuje publikę - i tutaj prztyczek do wcześniej "krytykowanych" zespołów - nie trzeba co utwór zachęcać wszystkich do wspólnej zabawy. Jak jest się wielkim, to ludzie sami to zrobią. Wystarczy im na to pozwolić. I tak też było od samego początku. Już w drugim kawałku ("Metal Gods") wystarczyło, żeby Halford przystawił rękę do ucha w refrenach, żeby kilkadziesiąt tysięcy ryknęło tytuł utworu. A co się działo przy klasykach "Breaking The Law", "Hell Bent For Leather", "Electric Eye" czy "Painkiller" to każdy doskonale sobie z tego zdaje sprawę. Czyste szaleństwo i totalny odjazd. Sporym zaskoczeniem był dla mnie numer "Jawbreaker", bo bardzo lubię ten kawałek. Nieźle wypadły też nowości, tutaj szczególnie wskazałbym "Halls Of Valhalla" i "Redeemer Of Souls". Ogólnie był to dla mnie najlepszy koncert tego festiwalu (łącznie z 40-ma minutami Savatage). Zespół w doskonałej formie (bo Halford tylko momentami nie dźwigał swoich linii), niezła setlista, no i nowe numery całkiem nieźle wpasowane. Do tego oczywiście świetna oprawa wizualna koncertu i show - po prostu było wybornie. Mam nadzieję, że w grudniu będzie podobnie, bo na ten koncert też zamierzam się wybrać.

Po Judasach nie było czego zasadniczo zbierać, no ale dla mnie ten festiwal jeszcze się nie skończył, bo kwadrans po tym koncercie (i po północy) na sąsiedniej scenie zameldowała się formacja Cradle Of Filth. Daniego i Spółki jeszcze na żywo nie widziałem, więc była doskonała okazja żeby to nadrobić. No, ale o koncercie opowie Michał:

Ten koncert mieliśmy obejrzeć z ciekawości i przy okazji. Wracaliśmy akurat z Judasów i postanowiliśmy zatrzymać się na kilka kawałków, aby zobaczyć wampiry z Anglii. To co już na pierwszy rzut oka przyciągało uwagę to wystrój sceny - krzyże, kościotrupy, mroczne obrazki - istny black metal. I black metalowo też zespól rozpoczął. Zaczęło być ciekawie do momentu, gdy Danni Filth nie uruchomił swoich ekhm... "wysokich" rejestrów, które w praktyce okazały się śmiesznym, niemal dziecięcym skrzekiem, któremu daleko było do mroku jaki wytwarzała muzyka. A ta brzmiała od początku do końca potężnie i ciekawie. Dużo zmian tempa, fajnych zagrywek, świetna dynamika i mrok. Tak nam się to spodobało, że zostaliśmy do końca koncertu. Tym, co mi osobiście przeszkadzało był wspomniany już pseudo-skrzek wokalisty. O ile Danni wypadał nieźle w niskich wokalizach, o tyle to piszczenie naprawdę było zbędne. Nie wymienię jakie utwory zagrali, nie powiem jak miały się koncertowe wykonania do studyjnych, ponieważ nigdy z tym zespołem nie było mi po drodze i po prostu nie znam ich twórczości. Wiem natomiast, że po tym koncercie, który karnie odstaliśmy po późnych godzin nocnych, będę chciał zapoznać się z dyskografią Cradle Of Filth. Jeśli brzmi ona chociaż w połowie tak fajnie jak na koncercie, to zdecydowanie warto!

I to był już ostatni akt tego festiwalu. Można na spokojnie wrócić na pole namiotowe i udać się na zasłużony odpoczynek. Poranna pobudka, leniwe śniadanie, pakowanie się i sprzątanie śmieci - czyli wyjazdowy standard. Droga powrotna minęła baz najmniejszych przeszkód i we Wrocławiu meldujemy się koło godziny 18-tej. Dla mnie to koniec wyjazdu, a znajomi jeszcze muszą dojechać do Katowic, co też odbyło się bez komplikacji.

Podsumowując to moje jedenaste z kolei Wacken - ogólnie wielkiego szału nie było. Gwiazdy w tym roku nie do końca były z mojej bajki, ale swoje przeżyłem i zobaczyłem. Kapitalne koncerty: Judas Priest i Savatage & Trans-Siberian Orchestra. Spełnienie wielkiego koncertowego marzenia, czyli Kiske śpiewający "coś z Keeperów". Ponadto interesujące koncerty U.D.O. z orkiestrą, Samael z "Ceremony Of Opposities", Running Wild, większa część Rock Meets Classic, czy niezapomniane przygody pogodowe i genialna (po)konferencja prasowa z Savatage/TSO. Ponadto kilka niezłych sztuk: Annihilator, Death Angel, Armored Saint. Do tego świetna ekipa i bardzo mile spędzony czas. Tutaj serdecznie pozdrowienia dla Strati i Marcina, Michała, Żelaznego, Oleja i Ramzy. No i oczywiście Thomen(-ika), Dziadka... Widzimy się za rok, no nie? W mniejszym/większym/innym gronie, ale jak zdrowie pozwoli, to jak najbardziej tak. Wiadoma sprawa.

Współautorzy: Michał Szczypek i Bartłomiej Woźniak



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 30.09.2015 r.



© https://www.METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!