Strona oficjalna

 


# Styl:
Progressive Metal


# Rok założenia: 1985


# Kraj: USA


# Status: Aktywny


# Data aktualizacji: 06.07.2023 r.
 



Dream Theater - klasyk, zespół legendarny, zapisany na kartach historii muzyki progresywnej złotymi zgłoskami. Piątka muzyków o wielkich ambicjach i nieprzeciętnych umiejętnościach, związana pasją do tworzenia muzyki energetycznej i skomplikowanej. Ta mini-biografia ma za zadanie przybliżyć fanom historię fenomenu, który wciąż trwa.

Muzyka rockowa lat osiemdziesiątych i wczesny, prymitywny metal z tamtego okresu naturalnym sposobem doczekać się musiały ewolucji w kierunku gatunków bardziej wysublimowanych. Tu i ówdzie zaczynały pokazywać się zespoły, które wnieść miały wiele nowego do historii rodzącego się gatunku - prog metalu, czyli metalu progresywnego. Świeże, ożywcze tchnienie wniesione w muzykę rozrywkową dla inteligentnego odbiorcy okazało się doskonałym pomysłem - techniczne smaczki połączone z pełną maestrii ekspresją i mocnym uderzeniem to recepta na ciekawą, trudną ale zarazem bardzo satysfakcjonującą i głęboką muzykę. Dosyć już było na rynku grania, które potrafiło znudzić swoją schematycznością i powielaniem starych wzorców - nadchodził czas na coś nowego, coś, co miało zmienić zapatrywanie na tradycyjnie używane instrumenty, szarpnąć struny gitar elektrycznych w iście obłąkańczy ale jednocześnie prawie matematycznie wyliczony sposób.

Jeżeli mówić mamy o prekursorach gatunku, nie sposób nie przywołać na myśl takich twórców, jak Queensrÿche, Psychotic Waltz i - zdecydowanie najpopularniejszy obecnie z tych trzech (zważając na fakt, że Psychotic Waltz niestety nie istnieje) - Dream Theater. Queensrÿche to legenda, zwłaszcza za sprawą absolutnie fenomenalnego wokalisty Geoffa Tate'a i słynnego "Operation: Mindcrime", jednego z pierwszych koncepcyjnych albumów prog metalowych. Psychotic Waltz, zespół Dana Rocka i Buddy'ego Lackeya święcił sukcesy na scenie prawdziwie niezależnej, głównie z powodu absolutnie nowatorskiego brzmienia i niespotykanych wcześniej, niezwykle eklektycznych i psychodelicznych kompozycji (niektórzy mówią, że to właśnie Psychotic Waltz było pierwszym zespołem stricte prog metalowym i w zasadzie jest w tym dużo prawdy). Na scenie robiło się ciasno; trudno było zagrozić liderom. Jednakże znikąd zjawił się Dream Theater.

Niezależnie bowiem od opinii, jaką ma Teatr Marzeń dzisiaj i od tego, na ile jego muzyka wciąż jest niekomercyjną, piękną i oryginalną, nie da się niczym zaprzeczyć faktowi, że piątka muzyków zapisała się w historii muzyki prog metalowej złotymi zgłoskami. Wszystko zaczęło się od Majesty. Zespół ten, utworzony w 1985 roku w Stanach Zjednoczonych przez czterech przyjaciół: Johna Myunga - dobrze zapowiadającego się młodego basistę, Johna Petrucciego - gitarzystę o zapędach do technicznych łamańców, Mike'a Portnoy'a - perkusistę o dużych ambicjach i dobrym warsztacie oraz Kevina Moore'a grającego na klawiszach, stał się manifestacją i ucieleśnieniem marzeń młodych muzyków o tworzeniu czegoś, co może kiedyś przerodzić się w projekt ich życia. Dobierając do kompletu wokalistę o umiarkowanych, niestety, umiejętnościach - Chrisa Collinsa - Majesty zarejestrowało swoje demo w roku 1986 i rozpoczęło jego dystrybucję. Słychać było, że muzyka serwowana przez zespół jest o wiele bardziej dojrzała niż liczne propozycje przeżywającego najlepsze lata świetności rynku hard rocka i heavy metalu. Pomimo kiepskiej realizacji uwagę zwracały ciągoty do rozbudowanych, długich kompozycji i bardzo dobra praca instrumentów-już wtedy, mimo, że o Dream Theater nikt nie słyszał, dawało się zauważyć, że Petrucci, Myung, Portnoy i Moore są świetnymi technikami. Niestety, odstający mocno umiejętnościami od kolegów Chris Collins musiał opuścić zespół. Przez rok Majesty tworzyło "do szuflady" (co później bardzo się przydało), rejestrując kolejne utwory. Nadchodzący rok 1987 przyniósł jednak tak długo oczekiwany sukces - z wokalistą Charlie Dominicim, Majesty nagrało płytę, która zapoczątkowała pasmo powodzeń - "When Dream And Day Unite". Jednakże okazało się, że nic co piękne, nie może przyjść bez trudu. Majesty zmuszone zostało przez jeden z lokalnych zespołów z Las Vegas do zmiany nazwy. Padały różne propozycje - Mi, Magus, Glasser - jednak ostatecznie dzięki inwencji twórczej ojca Mike'a Portnoy'a, chłopcy zaakceptowali nazwę Dream Theater. Na wiele lat miała stać się ona znaną wielu słuchaczom na świecie. Wytwórnia Mechanic wydała płytę "When Dream And Day Unite" po zmianie nazwy zespołu. Wyraźnie progresywne, ciekawe utwory przyciągały uwagę i zwracały oko krytyków na zaistnienie faktu pojawienia się na rynku nowego , ciekawego i oryginalnego zespołu. Niestety, Mechanic nie potrafiło zapewnić zespołowi dostatecznej promocji i zorganizować rozbudowanej trasy koncertowej, poza tym, muzycy mierzyli dużo wyżej. Problemy sprawiał też Charlie, który nie wykazywał specjalnej chęci w kierunku zwrócenia się ku muzyce technicznie skomplikowanej i naprawdę progresywnej, miał też poważne kłopoty ze śpiewaniem na żywo przed publicznością. W rezultacie, Dream Theater zakończyło współpracę tak z Charliem, jak i z Mechanic i zaczęło poszukiwać nowego wokalisty.

Czas mijał. Nadszedł 1991 rok, a czwórka przyjaciół wciąż nie mogła znaleźć nikogo na miejsce Dominiciego. Nie po raz pierwszy okazało się, że dobrze śpiewających wokalistów zainteresowanych tworzeniem czegoś oryginalnego, a nie tylko powielających kolejne wzorce wokalne, szuka się trudno. Jednakże, po niekończącej się serii przesłuchań muzycy padli prawie z wrażenia, oczarowani wokalnymi możliwościami śpiewającego do tej pory w zespole Winter Rose, Kanadyjczyka - Jamesa LaBrie. Potężne gardło, doskonała technika i bardzo ciepła, miła uchu barwa głosu zadecydowała o zaangażowaniu Jamesa na stanowisku wokalisty rozwijającego się wciąż Dream Theater. Chłopcy weszli do studia i pod skrzydłami EastWest Records (przemianowanego później na ATCO Atlantic) nagrali album, który po dziś dzień zajmuje jedno z pierwszych miejsc na półce z płytami prog metalowymi - wielkie i niepowtarzalne "Images And Words". Słuchając tego materiału ma się wrażenie (potęgowane zwłaszcza przez świadomość czasów, w których płyta powstała), że właściwie nie ma mowy o tym, aby cokolwiek zarzucić umiejętnościom kompozycyjnym i technicznym wczesnego Dream Theater. Słuchana po raz pierwszy i każdy kolejny płyta olśniewa złożonością, dojrzałością i rozmachem. Realizacja również stoi na najwyższym poziomie. Takie kompozycje jak "Pull Me Under", "Metropolis I" czy "Learning To Live" postawiły niezwykle wysoko poprzeczkę wszystkim późniejszym naśladowcom i szczerze wątpię, czy komukolwiek udało się przebić feelingiem DT. Niewątpliwa przebojowość w związku ze złożonością w warstwie instrumentalnej i koncepcyjnej okazała się złotym środkiem do osiągnięcia wyżyn kreatywności. Sukces był pełen. Świeżość, jaką oferował Teatr Marzeń była wspaniałą opozycją do skostniałego i nieruchawego, zamrożonego jakby w poprzedniej epoce rynku ambitnej rockowej i metalowej muzyki. Teledysk do "Puli Me Under" był nawet emitowany w MTV, co było niezwykłe, zważając na długość i nieprzystępność utworu dla pospolitego, masowego odbiorcy. Duże ilości fanów na koncertach świadczyły o posłuchu, jaki piątka muzyków zyskiwała wśród potencjalnych słuchaczy.

Dream Theater nie spoczęło jednak na laurach. Chłopcy mieli wciąż masę pomysłów i planowali uderzenie, od którego zatrząść się miała scena progresywna. Po wydaniu video "Live in Tokyo" i koncertowej płyty (a właściwie EP-ki) "Live At The Marquee", na której słychać cały wokalny i instrumentalny potencjał wykorzystany na żywo - co, zapewniam, robi wrażenie - nadszedł rok 1994. Październik okazał się miesiącem bardzo ważnym. To wtedy bowiem ukazał się album zatytułowany "Awake". Przebudzenie? Na pewno. Wielu do dzisiaj uważa "Awake" za najlepszą płytę Dream Theater. Potęga brzmienia, rewelacyjne wykonanie, pełnia formy wokalnej LaBrie i przepiękne kompozycje takie jak wybuchowe "The Mirror", instrumentalna "Erotomania" (która swoje początki brała z materiału zarejestrowanego kiedyś przez Majestic) czy enigmatyczny "Space-dye West" to perły w swoim gatunku. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza doskonałą realizację albumu. Do dzisiaj wyznacza ona najwyższy poziom dla tego rodzaju grania (czego przykładem mogą być zespoły pokroju np. Vanden Plas). Głębia jest nieprzeciętna. Fani na całym świecie oszaleli, "Awake" biło rekordy sprzedaży (naturalnie należy na jej wyniki patrzeć przez pryzmat popularności gatunku). Okazało się jednak, że w międzyczasie, jeszcze przed wypuszczeniem na rynek albumu, grający na nim Kevin Moore zdecydował się opuścić szeregi zespołu. Strata była wielka; Moore argumentował swoją decyzję chęciami rozpoczęcia kariery solowej i dalszej penetracji rejonów muzycznych będących jego głównymi zainteresowaniami, czyli bardzo ambitnych, rozbudowanych, elektronicznie brzmiących kompozycji. Świat miał jeszcze usłyszeć o jego projekcie Chroma Key, jednakże w 1994 roku wydawało się, że o Kevinie zapomną rozczarowani jego odejściem fani Dream Theater.

Brak klawiszowca zdeterminował konieczność natychmiastowego znalezienia następcy Moore'a. Odbyły się przesłuchania wielu znakomitych muzyków. Do konkursu zgłosili się między innymi Jens Johannson, Jordan Rudess, któremu nawet udało się zagrać jeden koncert z Dream Theater - a następnie przejść do zespołu Dixie Dregs (nazwisko Rudessa zajęło dużo później ważne miejsce w historii zespołu, ale o tym w swoim czasie). Wygrał Derek Sherinian grający wcześniej z Alice Cooperem i Kiss, który wystąpił jako sesyjny klawiszowiec na trasie "Awake" w 1995 roku po to, by - jak się okazało - zostać ogłoszonym oficjalnym klawiszowcem i dołączyć do czterech muzyków pod koniec owej trasy. Jak widać więc, burza w składzie nie trwała długo, a przerwa okazała się prawie niezauważalną. Sherinian wkrótce udowodnić miał swój profesjonalizm i zamiłowanie do skomplikowanych technik grania, a to za sprawą "A Change Of Seasons" - EP'ki składającej się z niezwykle rozbudowanej, 23 minutowej suity (która do dziś jest ich najdojrzalszym i najwspanialszym dziełem) i kilku kompozycji (w tym coverów innych artystów) zagranych live i zrealizowanych pod okiem odpowiedzialnego za "Images & Words" Davida Pratera. 19 września 1995 roku sklepy płytowe przeżyły szturm nieufnych nieco, jednak bardzo zaintrygowanych nowym klawiszowcem fanów. Okazało się, że pomimo nieco innej koncepcji w podejściu do granych kompozycji - Derek bowiem wykazywał nieco więcej szaleństwa, nieprzewidywalności - gra Sheriniana wpasowała się w muzykę Teatru Marzeń w bardzo dobry sposób. Nadszedł czas, aby wejść do studia i zarejestrować coś, co podtrzymałoby dominację zespołu na prog metalowym rynku. Nowe pomysły kłuły się od dawna w kreatywnych umysłach muzyków. Tym razem postanowili oni spenetrować nieco inne obszary i od i tak już ciężkiego "Awake" przeszli przez zwiastujący narodziny czegoś nowego "Change Of Seasons" do drapieżnego i momentami bardzo ciężkiego "Falling Into Infinity". Nadejście nowej płyty miało zwiastować renesans pomysłów; coś zupełnie innego, niż proponowane do tej pory, w sumie dosyć łagodne granie. "Falling..." jest zupełnie odmienne. Specjalnie wyseparowane, nieco tekturowe ale i ciekawe brzmienie perkusji Portnoy'a, ciężkie, miażdżące riffy Petrucciego, klawiszowe wariactwa Sheriniana i drapieżne, metalowe śpiewanie LaBrie stanowiły mieszankę tyleż rozbudowaną i intrygującą, co na tyle nową, by wielu z fanów uznało płytę za pozornie skomercjalizowaną i niedobrą. Mimo to, takie kompozycje jak "New Millenium", "Burning My Soul", "Hell's Kitchen" czy długi, trzyczęściowy "Trail Of Tears" znalazły sobie wierne miejsce w sercach tych, dla których liczyło się coś więcej niż podążanie w raz ustalonym kierunku bez twórczych eksperymentów. . Muzycy pojechali w ponad roczną trasę promującą płytę, zagrali kilka koncertów jako support Deep Purple i ELP. Wydali także drugi CD tylko dla członków swojego fanklubu. Następny rok miał okazać się jałowym dla Dream Theater, za to bardzo owocnym dla solowych projektów jego członków.

Wielu ze słuchaczy prog metalu czegoś takiego jak Liquid Tension Experiment oczekiwało od dawna. Świetnie zagrana, zrównoważona, w pełni profesjonalnie zagrana instrumentalna płyta. Nieprzeciętnie pozakręcana, ultratechniczna, a jednocześnie nie pozbawiona tego pierwiastka, który zawsze decydował o przydatności tego typu wydawnictw "do spożycia" - uczucie, że muzycy bawią się, realizując swoje pomysły w sposób wolny od czyjegokolwiek dyktanda. Projekt ten, angażujący Johna Pettruciego, Mike'a Portnoy'a, basisty Tony'ego Levina i Jordana Rudessa, o którym miało wkrótce stać się głośno byt na tyle dobry i sprzedawał się tak dobrze, że doczekał się swojej kontynuacji w postaci Liquid Tension Experiment II. Równolegle do projektu LTE-I powstawał ciekawy, poboczny projekt Trenta Gardnera, charyzmatycznego lidera legendarnej formacji Magellan - "Explorer's Club: Age of Impact". Zagrali na nim Petrucci, Sherinian i śmietanka progresywnego światka, a jedną z linii wokalnych poprowadził James LaBrie. Płyta została bardzo dobrze przyjęta ze względu na ciekawą kompozycję i doskonałą realizację - Trent włożył wiele serca w dobór obsady i lepiej chyba tego zrobić nie mógł. LaBriemu mało było "pobocznego" śpiewania u Gardnera, a więc wraz z Mike'em Manginim i Mattem Guillorym (pierwszy: ex-Extre-me, drugi: Dali's Dilemma) stworzył dosyć ciekawy, żywo zagrany projekt, który nazwał "Mullmuzzler". Płyta "Keep It To Yourself" nie zdobyta jednak gigantycznego sukcesu, być może z racji tego, że nie była niczym odkrywczym. Tak czy inaczej, widać było wyraźnie, że Dream Theater rozrywany jest dosłownie na kawałki potencjałem twórczym muzyków.

W międzyczasie, w roku 1998 światło dzienne ujrzał projekt... Kevina Moora, który dał o sobie znać w sposób niezwykle intrygujący - wypuszczając spod swoich skrzydeł ciekawy, elektroniczny, bazujący na rozwiązaniach spotykanych w muzyce trip-hop projekt nazwany Chroma Key. Płyta nosiła tytuł "Dead Air For Radios" i wskazywała jasno na kierunek, jaki obrał później w swojej twórczości Moore (nuda, nuda, nuda...). Idylla Dream Theater przerwana została wkrótce, a raczej lekko ucierpiała chwilowo na wskutek faktu odejścia od zespołu Dereka Sheriniana, który rozpoczął działalność w swoim nowym zespole - Planet X. Jedni uważają to za zdradę zespołu, któremu Derek zawdzięcza całą swoją popularność i dużą część doświadczenia, inni - stwierdzając, że Derek swoim nierzadko pozerskim zachowaniem i niekonwencjonalnymi metodami pracy - za naturalną kolej rzeczy. Niezależnie od tego, co mówią fani, należy zauważyć, że obecnie Planet X wydał swoją drugą studyjną płytę i ma się dobrze. Dereka wspomagają dzielnie fenomenalny perkusista Virgil Donati i gitarzysta Tony MacAlpine, grając razem z nim instrumentalny, skomplikowany prog metal i dając koncerty na całym świecie. Kim można było zastąpić Dereka? W odwodzie pozostał Jordan Rudess, obecny właściwie cały czas gdzieś z boku i jakby czekający na swoją kolej. Nieprzeciętny instrumentalista, klawiszowiec z powołania, przez część fanów kochany prawie za wyjątkowo "szołmeńskie" podejście do muzyki (aby je zrozumieć, należy popatrzeć na Rudessa grającego live - lubi on wszelkiego rodzaju popisy, nawet, jeśli nie do końca są potrzebne...), przez drugą część za to samo nienawidzony, grający nieco schematycznie acz należy oddać honor - perfekcyjnie. Doczekał się swojej chwili i dołączył do "Dreamów", aby rozpocząć z nimi pracę nad nowym albumem i pozostać w zespole do dziś. Nadchodziło nowe millenium, zgodnie z tym, co opętańczo wykrzykiwał James na "Falling into infinity". W oddali pozostawały stare przyzwyczajenia, jednak sięganie do najlepszych koncepcji nie jest czymś karygodnym. Warto było dać ludziom coś więcej, coś, co zaakcentowałoby jakoś pozycję Dream Theater. Dlatego właśnie powstało "Metropolis part II: Scenes From A Memory", którego zarys kiełkował w umysłach muzyków już w czasach "Images & Words".

Mamy rok 1999, głodni wrażeń fani oczekują czegoś nowego i... dostają to. Album będący rozbudowanym nawiązaniem do jednego z najciekawszych utworów z "Images & Words", "Metropolis part l" jest dziełem o dużym rozmachu, wykonanym z dbałością o wszelkie możliwe szczegóły, doskonale zrealizowanym i powalającym od pierwszego odsłuchu. Płycie na pewno warto się przyjrzeć - utwory układają się w naprawdę ciekawy, intrygujący koncept, zaśpiewany dobrze i równie wspaniale zagrany. Uważni dosłuchać się mogą, nie tak interesujących jak na poprzednich płytach, partii wokalnych czy rozwiązań instrumentalnych skonstruowanych z matematyczną finezją, którym nieco brak polotu - jednak całościowy odbiór dzieła zdaje się być mimo wszystko pozytywny. Siedemdziesiąt siedem minut muzyki ruszającej z fotela i chwytającej za serce, nie tak dobrej jak wcześniejsze dokonania, lecz wciąż szlachetnej. Dokładnie takie też było przyjęcie albumu wśród fanów. Niektórzy pokręcili nieco nosami, inni penetrować zaczęli nowe odnogi prog metalu uważając po pierwszym zachwycie, że jednak Dream Theater się "skończył", większa część jednak pobiegła do sklepu po bilety na koncerty, które miały odbyć się w różnych miejscach na świecie, także i w naszym zapomnianym przez muzykę kraiku. Co też się stało. Przyjęcie zgotowano muzykom ciepłe. Krakowska Hala Wisły i bydgoska Hala Astorii zostały zasilone dużą liczbą przybyłych widzów. Recenzje były entuzjastyczne, a zespół miał support w postaci doskonałego Porcupine Tree. Po serii tych koncertów, po ogólnoświatowej trasie, która trwała bardzo długo, piątka przyjaciół urządziła sobie dłuższe wakacje a potem pojawiać się zaczęły kolejne projekty solowe muzyków. Ujrzał światło dzienne Transatlantic "SMTPe", czyli Stolt, Morse, Portnoy i Trewavas - projekt studyjny, swego rodzaju super band, którego płyta doczekała się również kontynuacji w postaci "The Bridge Across Forever". John Myung wraz z... Derekiem Sherinianem pracował w pocie czoła nad drugą płytą Platypus, czyli "Ice Cycles". To wydawnictwo zwraca na siebie uwagę raczej jako preludium do dalszej pracy Dereka pod szyldem Planet X niż jako wydarzenie muzyczne wysokiej klasy. Światło dzienne ujrzało także... pierwsze DVD Dream Theater. "Metropolis 2000" jest pełnowymiarowym wydawnictwem live zarejestrowanym w czasie specjalnie zorganizowanego koncertu. Zawiera całe "Metropolis part II - Scenes from a Memory" odegrane na żywo i kilkanaście utworów z poprzednich płyt grupy. O ile do dźwiękowej strony przedsięwzięcia raczej nie można się przyczepić, o tyle uwagę zwraca beznadziejna realizacja animowanych wstawek video, przystająca raczej jakością do amerykańskiego kina amatorskiego lat siedemdziesiątych niż do standardów wytyczanych przez obecną technikę wizualną. Za te koszmarki odpowiedzialny był Mikę Portnoy i on też zebrał "laury" od fanów, z których wielu do dzisiaj woli wyłączać wizję w czasie słuchania "Metropolis 2000", aby tylko nie być narażonym na koszmarne, przelewające się, co jakiś czas przez obraz psychodeliczne plamy, tudzież oglądanie kosmicznych solówek Rudessa na podzielonym na cztery części ekranie.

Nie sposób także nie wspomnieć o bardzo dużym, (aż trój płytowym!) wydawnictwie koncertowym, jakie zespół przygotował w 2001 roku z myślą o tych fanach, którzy nie mają odtwarzaczy DVD. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pewien szczegół. Data wydania płyty zbiegła się z tragicznymi wydarzeniami 11 września 2001 roku, które miały miejsce w Stanach Zjednoczonych. Jakby tego było mało, okładka pierwotnej wersji koncertu miała przedstawiać nowojorskie World Trade Center... w ogniu, będące tłem dla płonącego serca Dream Theater, tak charakterystycznego dla wcześniejszych okładek. Zespół nie miał szczęścia, stało się, bowiem jasne, że cały nakład trzeba jak najszybciej wycofać z rynku z powodów oczywistych. Szybko jednak zmieniono okładkę na alternatywną wersję i całość wylądowała w sklepach muzycznych w Stanach Zjednoczonych, a potem na świecie. Koncert na trzech płytach sprzedaje się świetnie pomimo dosyć wysokiej ceny, ma jednak jedną zasadniczą wadę: aby przesłuchać wszystkie trzy CD za jednym razem, trzeba wykazać się naprawdę nie lada cierpliwością. Wszystkie zabiegi marketingowe pozwoliły jednak zespołowi na spokojne skoncentrowanie się nad nową płytą, która już w 2002 roku miała ukazać się wielkim z hukiem. Przecieki w internecie mówiły o zupełnie nowej jakości w historii Dream Theater. Wydawnictwo miało być mocnym uderzeniem, czymś naprawdę progresywnym i miażdżącym. Już sam fakt, że zaplanowano jego wydanie na dwóch płytach świadczył o tym, że są dwie możliwości: albo zaserwowany zostanie fanom wspaniały, rozbudowany album, który wielu z nich ponownie do muzyki progresywnej w wydaniu DT przekona, albo też będziemy mieli do czynienia z typowym przerostem formy nad treścią. Na recenzje musieliśmy jeszcze trochę poczekać, gdyż finalnie album "Six Degrees Of Inner Turbulence" ukazał się w Stanach Zjednoczonych w styczniu 2002 roku. l tutaj zaczęło się tak naprawdę coś, co jedni nazywają "złotym okresem Dream Theater", a inni momentem, w którym ich ulubiony zespół przestał istnieć na rynku wysublimowanej, ciężkiej i technicznej prog metalowej muzyki pełnej duszy, a zaistniał na tym drugim, mniej niszowym i już nie tak elitarnym, słowem - dotarł pod strzechy (chociaż oczywiście nie uświadczymy go do tej pory na kanałach telewizji publicznej:) Nie da się ukryć, że Dream Theater swoją ostatnią płytą nie wyznacza już zupełnie nowych trendów w muzyce, a raczej podąża za istniejącymi i eksploruje to, co sam wytworzył. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że być może mamy tu do czynienia z tak zwanym - zjadaniem własnego ogona. Teoretycznie obydwa krążki to zupełnie nowa forma, jedna płyta mieści długą suitę tytułową (krążek drugi), druga to zlepek quasi-koncepcyjnych kawałków, zrealizowanych jak zwykle na najwyższym poziomie. Jednakże nie tylko realizacja i nienaganne wykonanie się liczy. Wyraźnie daje znać o sobie, bowiem pewne znudzenie eksperymentami, odczuwalne na pierwszy rzut oka. Słyszymy niby to ciekawe skrecze, sam-ple, nowe brzmienia, których trochę muzyce brakowało, ale wydaje się, że to wszystko upchnięte jest jakoś na siłę i bez ogólnej koncepcji. W mniemaniu wielu fanów właściwie sensownym jest pierwszy krążek, z takimi utworami jak "The Glass Prison", "Misunderstood" czy naprawdę dobre "The Great Debate". Suita "Six Degrees Of Inner Turbulence" mieszcząca się na drugiej płycie potrafi zanudzić niejednego, a przesłuchać obydwa krążki na raz jest w zasadzie niemożliwością, gdyż bywa to najzwyczajniej w świecie usypiające. W opinii wielu, o wiele lepiej byłoby wydać te płyty po prostu w dwóch częściach. Wtedy być może ogólny efekt byłby lepszy...

Niezależnie od moich narzekań, Dream Theater zawitał do Polski i bardzo dobrze. W ramach dużego tournee zakrojonego na trasę po całym świecie chłopcy postanowili wpaść i do nas, mając w pamięci bardzo dobre przyjęcie koncertów trasy "Metropolis part II - Scenes From A Memory". Fani czekali na to, gdyż ogólny odbiór ostatniego studyjnego krążka był relatywnie rzecz biorąc jak najbardziej poprawny. 28 czerwca 2002 roku w krakowskiej Hali Wisły rozbrzmiały dźwięki "Glass Prison", zwiastując rozpoczęcie koncertu. Nie był on niestety perfekcyjnie nagłośniony, odbył się ze spóźnieniem, ale nie zraziło to licznie przybyłej publiki. Zabawa była przednia, choć opinie skrajne - od entuzjastycznych po zupełnie mieszające koncert i warunki akustyczne z błotem. Miło było jednak zaśpiewać razem z Dream Theater te kilkanaście utworów... Popatrzeć na ostrzyżonego na krótko Petrucciego, który wciąż jest świetnym technikiem, mimo nieco zmienionego i mniej szalonego niż kiedyś podejścia do grania; usłyszeć LaBrie, który jednak nie śpiewa już jak dawniej. Nie do pomyślenia dla niego są partie wokalne, jakie wyciągał na "Images & Words". Zestaw perkusyjny Mike'a zajmował większą część sceny, wystarczyło jednak na niej miejsca na obrotowy "parapet" Jordana Rudessa i stojącego jak zwykle spokojnie Myunga. Wszystko bardzo dobrze współgrało. Długi koncert zakończył się coverem "Master Of Puppets" znanego wszystkim chyba dzieciom świata zespołu na M, po czym wszyscy w poczuciu dobrze przeżytego i prześpiewanego wieczoru udali się do domów. Dream Theater powróciło po zakończeniu trasy do USA, gdzie w skupieniu pracowało nad nową płytą. W międzyczasie Portnoy, były klawiszowiec zespołu, nieodżałowany Kevin Moore, Jim Matheos z wielkiego Fates Warning, Sean Malone uważany za jednego z najlepszych basistów na świecie i Steven Wilson nagrali razem frapujący projekt OSI - "Office Of Strategie Influence", na którym udowadniają, że wciąż można tworzyć rzeczy nowe, inspirujące i piękne, a jednocześnie bazujące na poznanych rozwiązaniach. Warto zdecydowanie sięgnąć po to wydawnictwo, choć z obecnymi produktami z prog metalowej półki nie ma wiele wspólnego. To jeszcze jeden dowód na to, że dobrze ukierunkowana, profesjonalna technika muzyków może posłużyć do stworzenia dźwięków niepozbawionych duszy. Ostatnio ukazał się również nowy projekt Dereka Sheriniana -"Black Utopia", który zbiera bardzo wysokie oceny na całym świecie. Jordan Rudess nagrał niedawno płytę "4NYC", będącą hołdem dla ofiar września 2001 roku. Kółko się kręci...

W końcu przyszedł czas na najnowsze dzieło Dream Theater, które było być albo nie być w oczach niektórych fanów. W moim odczuciu, zespół zdecydowanie wywiązał się ze swojego obowiązku, bycia genialnym i zaskoczył mnie na całej linii. Więcej o albumie w mojej recenzji "Train Of Thought".

Dream Theater bardzo namieszało w historii współczesnej ambitnej muzyki opartej w gruncie rzeczy na patentach znanych z płyt wykonawców metalowych, lecz rozwiniętej w nad podziw, rozrośnięte struktury oparte na prawie ściśle matematycznych rozwiązaniach instrumentalnych i wokalnych. Niezwykła ekspresja, złożoność, energia, umiejętności techniczne i zaangażowanie muzyków prowadziły piątkę muzyków przez lata na szczyt drabiny gatunkowej, który okupują do dzisiaj. Mimo zawirowań w historii, wzlotów i upadków wciąż można mówić o Dream Theater jak o jednym z głównych prekursorów stylu progresywnego metalu. To, co robili w początkowych latach ich twórczości i aż do teraz miało wielu naśladowców, jednak nikomu nie udało się zdobyć tylu fanów, co właśnie, "Drimom". Dzisiaj właściwie każdy, kto rozpoczyna swoją przygodę z tym jednym z najszlachetniejszych gatunków muzyki rozrywkowej poznaje go zazwyczaj od płyt kwintetu ze Stanów. Koncerty odbywają się przed audytoriami składającymi się z tysięcy fanów i są grane na całym świecie, na wszystkich kontynentach. Czasem udaje się Dream Theater zobaczyć w telewizji lub usłyszeć w radiu, a internetowe rozgłośnie specjalizujące się w muzyce progresywnej nie mogą obyć się bez takich klasyków jak "Awake", "Change Of Seasons" czy "Images & Words". Pozostaje mieć nadzieję, że tak będzie nadal.

---

Tekst w większości pochodzi z MH'03 autorstwa Wojtka Falkiewicza i Wojtka Kutyły

---

W 2008 roku ukazał się album koncertowy zatytułowany "Chaos In Motion 2007-2008", który powstał podczas trasy promującej płytę "Systematic Chaos". Fani otrzymali również wersję DVD.

Rok 2009 przyniósł dwa wydarzenia. Pierwszym była płyta studyjna zatytułowana "Black Clouds & Silver Linings". Druga natomiast zszokowała fanów, gdyż we wrześniu perkusista Mike Portnoy ogłosił, iż opuszcza zespół po 25 latach wspólnego grania.

Kolejna płyta studyjna ukazała się w 2011 roku i otrzymała tytuł "A Dramatic Turn Of Events". Nowym perkusistą Dream Theater został Mike Mangini.

Rok 2013 przynosi kolejną płytę, która została zatytułowana po prostu "Dream Theater". Kolejna płyta studyjna ukazała się w 2016 roku pod tytułem "The Astonishing". Kolejne trzy lata czekali fani na kolejny album, bo w 2019 roku swoją premierę ma "Distance over Time". Rok 2020 to koncertówka "Distant Memories - Live in London".

A już rok później na sklepowe półki trafiła studyjna płyta o tytule "A View from the Top of the World"


Bio: Telperion


  DYSKOGRAFIA:

1989 - When Dream And Day Unite
1992 - Images And Words
1993 - Live At The Marquee [EP]
1994 - Awake
1995 - A Change Of Seasons [EP]
1997 - Falling Into Infinity
1998 - Once In A Livetime
1999 - Metropolis II: Scenes From A Memory
2001 - Live Scenes From New York
2002 - Six Degrees Of Inner Turbulence
2003 - Train Of Thought
2004 - Live At Budokan
2005 - Octavarium
2007 - Systematic Chaos
2008 - Chaos In Motion 2007-2008
2009 - Black Clouds & Silver Linings
2011 - A Dramatic Turn Of Events
2013 - Dream Theater
2016 - The Astonishing
2019 - Distance over Time
2020 - Distant Memories - Live in London
2021 - A View from the Top of the World



James LaBrie - wokal
John Petrucci - gitara
John Myung - bas
Jordan Rudess - klawisze
Mike Mangini - perkusja

 



A View from the Top of the World


Distant Memories - Live in London


Distance over Time


The Astonishing


Dream Theater


A Dramatic Turn Of Events


Black Clouds & Silver Linings


Chaos In Motion 2007-2008


Systematic Chaos
*


Octavarium
*


The Number of the Beast


Live At Budokan


Train Of Thought
*


Six Degrees Of Inner Turbulence


Live Scenes From New York


Metropolis II: Scenes From A Memory


Once In A Livetime


Falling Into Infinity


A Change Of Seasons


Awake
*


Live At The Marquee


Images And Words
*


When Dream And Day Unite



© https://www.METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!